Danuta Waśko
Najwspanialszy prezent jaki dostałam od Świętego Mikołaja, który utkwił mi w pamięci, to akordeon. Dostałam go, gdy miałam 8 lat (był rok 1954). Byłam tak przejęta, że gdy Mikołaj spytał mnie jak się nazywam, odpowiedziałam - Zosia. Przez wiele lat to zdarzenie krążyło jako rodzinna anegdota. Nie mniej jednak był to prezent szczególny.
Tata zaczął mnie uczyć gry na nim i teorii muzyki. Chodziłam po sąsiadach i grałam im melodie, których się nauczyłam. Wszyscy mnie chwalili, i to mi bardzo imponowało. Gdy miałam 10 lat, po raz pierwszy zagrałam na szkolnej zabawie choinkowej dla młodszych klas. Miał grać mój Tata, ale coś mu wypadło w pracy (pracował w Państwowej Straży Pożarnej w Warszawie), i ja musiałam go wówczas "zastąpić". Pamiętam, gdy do mojego domu przyszedł chłopak z 7 klasy, który pomógł mi zanieść akordeon do szkoły i potem odniósł go do mojego domu.
Zabawa odbywała się w szkolnej świetlicy. Grałam swój repertuar. Bardzo skromny, ale za to wyuczony na pamięć, może z dziesięć prostych piosenek typu "Szła dzieweczka", a panie nauczycielki prowadziły tańce ze śpiewem. Gdy kończył się repertuar zaczynałam wszystko od nowa i zabawa trwała w najlepsze. Pamiętam do dzisiaj ten epizod mego życia, bo to było dla mnie wielkie przeżycie, a do tego ani razu nie zabawiłam się z rówieśnikami. Pamiętam, gdy po wszystkim byłam bardzo zmęczona.
Gdy myślę o Świętach Bożego Narodzenia przypomina mi się jeszcze jedna historia. W okresie wczesnoszkolnym, może to było w trzeciej lub czwartej klasie, razem z dziećmi ze Szkoły Podstawowej w Sulejówku byłam wytypowana na zabawę noworoczną, prawdopodobnie za dobrą naukę, do Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Mama zrobiła mi koronę i pelerynkę z czerwonej bibuły karbowanej. Zbiła bombki choinkowe i przykleiła na koronę i na pelerynkę. Jak to pięknie błyszczało w świetle! Na balu było bardzo dużo dzieci z różnych szkół. Działo się tam wiele ciekawych rzeczy na raz. W jednej sali był teatrzyk lalek, w innej pokazy cyrkowców, a w następnej grała orkiestra i dzieci bawiły się z wodzirejami, były różne konkursy z nagrodami. Nie pamiętam dokładnie wszystkich atrakcji, ale największą z nich była… paczka ze słodyczami i cytrusami od Świętego Mikołaja. Bardzo się cieszyłam, gdy mogłam podzielić się nią z rodzeństwem po powrocie do domu.
Maria Romanowska
Cicha święta noc wigilijna zapada i budzą się najpiękniejsze wspomnienia. Sięgają one lat dziecięcych i wczesnej młodości. Chętnie wspominam mój dom rodzinny. W dużym pokoju stał stół nakryty białym obrusem, a pod nim sianko. Po środku stał talerz z opłatkami i potrawami wigilijnymi. W rogu stała choinka ubrana zabawkami własnoręcznie zrobionymi. Po kolacji Święty Mikołaj rozdawał prezenty. Zbliżał się czas wyjścia na pasterkę. Do kościoła mieliśmy aż trzy kilometry. To nie było zwykłe wyjście, tylko wspaniała jazda zaprzęgiem konnych sań. Konie ubrane w paradną uprzęż wyjazdową, z mosiężnymi skuwkami, kółkami i gruchawkami. Przy uzdach machały się czerwone pompony. Nie brakowało też dzwoneczków. Na siedzeniach leżały koce, kożuchy okrywały nogi, a ciepłe chustki głowy. Wtedy były tęgie mrozy i dużo śniegu. Podczas jazdy dzwoneczki rozpoczynały cichy koncert. Słychać było melodyjne - dzyń ,dzyń, dzyń. Pod saniami skrzypiał bialusieńki śnieg, a z nieba migało tysiące gwiazd. Po drodze zaczynał się saneczkowy zlot. Tyle sań sunęło na pasterkę. Słychać było parskanie koni, dzwonienie gruchawek, śmiech ludzi. Towarzyszyły nam pięknie oszronione drzewa. Wszystko można było sobie wyobrazić. Sceneria jak z baśni o królowej śniegu.
Dzisiaj jest mi brak pieszej drogi po skrzypiącym śniegu i tej jazdy saneczkami, dźwięku gruchawek, dzwoneczków i radości, która temu towarzyszyła.
Komentarze