Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
wtorek, 12 listopada 2024 23:19
Reklama

Wspomnienia Stanisławy Gołębiewskiej po mężu Majewskiej ps. ASTRA - cz.2

Były sanitariuszkami czy łączniczkami. Nie tylko. Bardzo dobrze sprawdzały się jako wywiadowczynie czy sędziny, wydające wyroki, nawet śmierci. Kobiety antykomunistycznego podziemia, bez których jego działalność byłaby niezwykle trudna, a może nawet niemożliwa. W Łomżyńskich strukturach antykomunistycznego podziemia było ponad 200 kobiet. Stanisława Gołębiewska po mężu Majewska ps. ASTRA to jedna z wielu młodych kobiet, które w czasie II wojny światowej i po wojnie angażowały się w działalność niepodległościową w strukturach Polskiego Państwa Podziemnego. Była sanitariuszką, łączniczką, zaprzysiężoną podczas okupacji niemieckiej do Narodowych Sił Zbrojnych. W latach (1945 - 1947) uczyła się w studium nauczycielskim w Łomży i czynnie działała w podziemnych strukturach Narodowego Zjednoczenia Wojskowego. Do więzienia trafiła w 1950 roku. W celach UB w Łomży była torturowana. Była wówczas w ciąży. - Byłam w ciąży, którą znosiłam bardzo źle. Któryś z nich krzyknął: „Przestań udawać!”. Stałam spokojnie. Nękały mnie torsje. Mąż parzył na mnie przerażony. Ich to nie obchodziło – wspomina Stanisława Majewska. Powodem aresztowania Stanisławy Majewskiej i jej męża, była jego działalność w latach 1944-1945. Wojciech Majewski był dowódcą AK w Krakowie. Aresztowani zostali, gdy spokojnie obydwoje pracowali, poświęcając się zawodowi nauczycielskiemu bez reszty w szkole w miejscowości Stary Lubotyń (dawne województwo białostockie). Na łamach portalu publikujemy wspomnienia Stanisławy Gołębiewskiej po mężu Majewskiej ps. ASTRA. Zapraszamy do przeczytania części drugiej.
Wspomnienia Stanisławy Gołębiewskiej po mężu Majewskiej ps. ASTRA - cz.2

Znowu w celi

Jestem bardzo zmęczona. Pod wpływem zimna znów się budzę i słyszę, jak wyprowadzają mojego męża z przyległej celi. Podchodzę do drzwi, nasłuchuję. Nie poprowadzili go na górę. Nagle znów ktoś idzie korytarzem, biegnę do pryczy, siadam na niej. Zatrzymują się przy moich drzwiach odchylają „judasza” i ktoś krzyczy: „Czemu nie śpisz!”. Nie odpowiadam. Krzyczy nadal do mnie: „Zaraz będziesz spała przyjemnie”. Wizjerka opada w dół. Cała zamieniam się w słuch. Mój mąż jest na dyżurce. Biją go tak, żebym słyszała. Liczę razy, to im za mało, biją go jakimś przedmiotem.  Mój mąż nie krzyczy, nie jęczy jak inni. Wiem, że myśli o mnie. Ma cichą nadzieję, że ja nie słyszę, a przecież oni go tylko dlatego nie wyprowadzili na wyższe piętro, do swoich pokojów „kaźni”, żebym ja słyszała. Tak ofiarowali mi spokojny sen, to było dla mnie. Po zaspokojeniu swoich zwierzęcych instynktów wprowadzili męża do celi. Znów sprawdzili, co ja robię, zaglądając do mnie. Ja siedziałam już spokojnie. Wiedziałam jedno – muszę ratować swoje dziecko, ale jak je ratować wśród tych cierpień wokół? Postanowiłam być twardą, w jakiś sposób upodobnić się przynajmniej w części do męża, być godną jego pseudonimu „Jaksa”.

O świcie znów ktoś zajrzał do mnie, wizjerka opadła w dół, ale klucz zazgrzytał w celi mojego męża. Wyprowadzili go. Nadsłuchiwałam, ale już nie wrócił. Słyszałam tylko warkot samochodu. Czekałam długo, ale nikogo nie wprowadzili z powrotem. Wreszcie otworzyły się drzwi, kazali wynieść „kibel” z celi. Poniosłam go z małą. Na dyżurce zobaczyłam resztki połamanych krzeseł. Wiedziałam, do czego służyły tej nocy. To właśnie tymi krzesłami był bity mój mąż. Poszłam do celi, ale już nie płakałam. Od tej pory nikt nie zobaczył u mnie jednej łzy.

Zaczęły się dla mnie długie dni. Rano czarna kawa bez cukru z pajdą czarnego chleba, obiad to kasza z robakami, na odmianę brukiew, a na kolację znów kawa z kawałkiem chleba. Dni były przeplatane śledztwem, na którym nic nie mogłam powiedzieć. Nigdy nie można było przewidzieć, co im do głowy przyjdzie i „na jaką okoliczność” będą mnie pytać. Noce złożone z jęków ludzkich i krzyków, ciągle ta sama prycza, dzień bez światła. Tak wyglądały dni mojej ciąży i więzienia. Początkowo je liczyłam. Wreszcie minął wrzesień i trzeba było zacząć liczyć miesiące. Kończył się październik 1950 roku. Wreszcie ojcu memu udaje się podać mi koc wojskowy, szary. W obszyciu koca znajduje się mały gryps: „Bądź dzielna – Wojtka wywieźli do Krakowa”. Te drogie sześć słów tak bardzo były mi potrzebne. Do jęków i płaczu, jak widać, też można się przyzwyczaić. Tak właśnie jest ze mną. Coraz mniej reaguję na krzyki ludzkie. Nie wiem, skąd bierze się u mnie tyle siły. Około dwa miesiące, jak siedzę na UB, na tak marnym jedzeniu, w zimnie i ciemności, a czuję się dość dobrze, jak na potworne warunki. Często modlę się – to mi najbardziej pomaga. Torsje mi przeszły, jem czarny kawałek chleba z kawą, nie mogę jeść zup, a mimo wszystko jestem silna. Jeśli coś mi dokucza, to tylko brud. Nie myłam się już dwa miesiące.

W ostatni dzień października idę na ponowne śledztwo. Przyprowadzili mnie po to, żeby kpić z mego zewnętrznego wyglądu. Jestem już w siódmym miesiącu ciąży. Na pewno mam nieciekawy wygląd, ale przecież nie moja to wina. Sama zdaję sobie sprawę z tego, że jestem odrażająca. Jeden z nich pyta, czy byłam łączniczką. Nie odpowiedziałam, coś ścisnęło mnie w gardle. Zostałam uderzona w twarz, zrobiło mi się ciemno w oczach, po czym znalazłam się w celi. Dostałam bóli brzucha i krzyża. Kobieta, która siedziała ze mną, zaczęła walić do drzwi. Przyszedł strażnik. Za chwilę weszło ich więcej, popatrzyli na mnie, trzasnęli drzwiami i wyszli. Męczyłam się tak do wieczora.



Podziel się
Oceń

Komentarze

Reklama