Znowu w celi
Jestem bardzo zmęczona. Pod wpływem zimna znów się budzę i słyszę, jak wyprowadzają mojego męża z przyległej celi. Podchodzę do drzwi, nasłuchuję. Nie poprowadzili go na górę. Nagle znów ktoś idzie korytarzem, biegnę do pryczy, siadam na niej. Zatrzymują się przy moich drzwiach odchylają „judasza” i ktoś krzyczy: „Czemu nie śpisz!”. Nie odpowiadam. Krzyczy nadal do mnie: „Zaraz będziesz spała przyjemnie”. Wizjerka opada w dół. Cała zamieniam się w słuch. Mój mąż jest na dyżurce. Biją go tak, żebym słyszała. Liczę razy, to im za mało, biją go jakimś przedmiotem. Mój mąż nie krzyczy, nie jęczy jak inni. Wiem, że myśli o mnie. Ma cichą nadzieję, że ja nie słyszę, a przecież oni go tylko dlatego nie wyprowadzili na wyższe piętro, do swoich pokojów „kaźni”, żebym ja słyszała. Tak ofiarowali mi spokojny sen, to było dla mnie. Po zaspokojeniu swoich zwierzęcych instynktów wprowadzili męża do celi. Znów sprawdzili, co ja robię, zaglądając do mnie. Ja siedziałam już spokojnie. Wiedziałam jedno – muszę ratować swoje dziecko, ale jak je ratować wśród tych cierpień wokół? Postanowiłam być twardą, w jakiś sposób upodobnić się przynajmniej w części do męża, być godną jego pseudonimu „Jaksa”.
O świcie znów ktoś zajrzał do mnie, wizjerka opadła w dół, ale klucz zazgrzytał w celi mojego męża. Wyprowadzili go. Nadsłuchiwałam, ale już nie wrócił. Słyszałam tylko warkot samochodu. Czekałam długo, ale nikogo nie wprowadzili z powrotem. Wreszcie otworzyły się drzwi, kazali wynieść „kibel” z celi. Poniosłam go z małą. Na dyżurce zobaczyłam resztki połamanych krzeseł. Wiedziałam, do czego służyły tej nocy. To właśnie tymi krzesłami był bity mój mąż. Poszłam do celi, ale już nie płakałam. Od tej pory nikt nie zobaczył u mnie jednej łzy.
Zaczęły się dla mnie długie dni. Rano czarna kawa bez cukru z pajdą czarnego chleba, obiad to kasza z robakami, na odmianę brukiew, a na kolację znów kawa z kawałkiem chleba. Dni były przeplatane śledztwem, na którym nic nie mogłam powiedzieć. Nigdy nie można było przewidzieć, co im do głowy przyjdzie i „na jaką okoliczność” będą mnie pytać. Noce złożone z jęków ludzkich i krzyków, ciągle ta sama prycza, dzień bez światła. Tak wyglądały dni mojej ciąży i więzienia. Początkowo je liczyłam. Wreszcie minął wrzesień i trzeba było zacząć liczyć miesiące. Kończył się październik 1950 roku. Wreszcie ojcu memu udaje się podać mi koc wojskowy, szary. W obszyciu koca znajduje się mały gryps: „Bądź dzielna – Wojtka wywieźli do Krakowa”. Te drogie sześć słów tak bardzo były mi potrzebne. Do jęków i płaczu, jak widać, też można się przyzwyczaić. Tak właśnie jest ze mną. Coraz mniej reaguję na krzyki ludzkie. Nie wiem, skąd bierze się u mnie tyle siły. Około dwa miesiące, jak siedzę na UB, na tak marnym jedzeniu, w zimnie i ciemności, a czuję się dość dobrze, jak na potworne warunki. Często modlę się – to mi najbardziej pomaga. Torsje mi przeszły, jem czarny kawałek chleba z kawą, nie mogę jeść zup, a mimo wszystko jestem silna. Jeśli coś mi dokucza, to tylko brud. Nie myłam się już dwa miesiące.
W ostatni dzień października idę na ponowne śledztwo. Przyprowadzili mnie po to, żeby kpić z mego zewnętrznego wyglądu. Jestem już w siódmym miesiącu ciąży. Na pewno mam nieciekawy wygląd, ale przecież nie moja to wina. Sama zdaję sobie sprawę z tego, że jestem odrażająca. Jeden z nich pyta, czy byłam łączniczką. Nie odpowiedziałam, coś ścisnęło mnie w gardle. Zostałam uderzona w twarz, zrobiło mi się ciemno w oczach, po czym znalazłam się w celi. Dostałam bóli brzucha i krzyża. Kobieta, która siedziała ze mną, zaczęła walić do drzwi. Przyszedł strażnik. Za chwilę weszło ich więcej, popatrzyli na mnie, trzasnęli drzwiami i wyszli. Męczyłam się tak do wieczora.
Komentarze