Szpital w Łomży
Wieczorem przewieźli mnie do szpitala pod wezwaniem Św. Ducha w Łomży. Wreszcie umyłam się i uczesałam. W szpitalu były jeszcze siostry zakonne. Wprowadziły mnie na porodówkę. Po badaniu lekarskim dostałam zastrzyki na podtrzymanie ciąży. Lekarz o nazwisku Paszkiewicz był rozwścieczony na UB. Podano mi kolacje do porodówki. Nagle wszedł funkcjonariusz UB, zaczął pytać lekarza o mój stan. Dr Paszkiewicz był człowiekiem dobrze zbudowanym i prawdziwym Polakiem. Zamiast odpowiedzi, chwycił go wpół i wyrzucił z porodówki na korytarz. Wrzało od kłótni. Wiedziałam, że tym czynem mój dobry doktor na pewno mi nie pomógł, ale nie miałam do niego żalu, bo nerwy jego nie wytrzymały. Weszła do mnie siostra. Poprosiłam ją o księdza. Za chwilę przyszedł ksiądz i okazało się, że to mój prefekt z liceum. Nie poznał mnie mój staruszek, musiałam mu się przypomnieć. Pierwsze słowa, jakie od niego usłyszałam, brzmiały: „Moje dziecko, co oni z ciebie zrobili”. Wtedy zrozumiałam, dlaczego doktor tak bardzo się zdenerwował. Wyspowiadałam się, a komunii ksiądz miał mi udzielić wcześnie rano. Obiecał zawiadomić moich rodziców. Wszystko układało się na razie dobrze. Niestety, UB czuwało… Mój sen był krótki. Nie pozwolili mi nawet przyjąć komunii. O godzinie drugiej w nocy przyszło dwóch cywilów. Lekarza nie było. Weszła do mnie siostra ze łzami w oczach i powiedziała, żebym się ubrała, ponieważ szpital nic już dla mnie zrobić nie może. Chciano mi dać trochę jedzenia, ale funkcjonariusze nie pozwolili. Przed szpitalem czekał samochód. Zawieźli mnie na stację do pociągu, a stamtąd do Białegostoku.
Więzienie w Białymstoku
Wprowadzono mnie do administracji. Po spisaniu moich danych personalnych, strażnicy oddali im do depozytu moją obrączkę. Ja nie miałam nic do zdania i może dlatego nie odebrali mi mojego szarego koca, który odegrał dużą rolę w moich późniejszych dziejach.
Wprowadzono mnie do celi dla politycznych. Tam spotkałam bardzo dobrą panią, która czekała na rozprawę sądową za to, że wiedziała a nie powiedziała. Okazała się wspaniałą towarzyszką. Ofiarowała mi flanelowe reformy i ciepłą koszulę. Moja bielizna – po czasie przebytym na UB – nadawała się do szybkiego wyrzucenia. Wreszcie dostałam łóżko i chociaż jedzenie było takie same jak poprzednio, ale było ciepło, więc „dobrze”.
Nadszedł grudzień. Ciąża moja był już tak zaawansowana, że zaczęłam myśleć o tym, że na świat przyjdzie dziecko, które trzeba będzie w coś ubrać. Zbiegiem okoliczności chodziła Komisja, do której zgłosiłam się z prośbą, aby pozwoliła moim rodzicom przysłać dla dziecka potrzebną wyprawkę. Członkowie Komisji byli bardzo oburzeni, jak mogłam czegoś podobnego od nich zażądać. Ironiczny uśmiech pojawił się na wszystkich twarzach. Pytali jeden drugiego: „Co ona chce?”. Wreszcie usłyszałam wymowną odpowiedź: „Co nas obchodzi jakieś dziecko bandyckie, lepiej by było, żeby się nigdy nie urodziło, mniej byłoby bandytów”.
Był to dzień dla mnie bardzo bolesny, ale ich słowa, które dźwięczały długo w mych uszach, tylko mnie bardziej zahartowały. Jeszcze jeden dowód okrucieństwa. Zaczęłam myśleć, co począć, aby ulżyć swojej niedoli. Wreszcie wpadłam na pomysł: przecież mam na sobie podarowana koszulę i flanelowe reformy. Towarzyszka moja zaczęła porozumiewać się alfabetem Morse`a z innymi celami, pytając, kto ma igłę, nici i żyletkę. Za dwa dni przyniosła ze spaceru te przedmioty. Przestałam chodzić na spacery, ponieważ nie mieściłam się w spódnicy. Pomału zaczęłam przygotowywać potrzebne rzeczy. Wprawdzie zostałam bez bielizny, ale z koszuli uszyłam dla dziecka koszulkę, czapeczkę i kaftanik, a z reform zrobiłam dwie pieluszki. Problem był z kołderką i tu właśnie pomógł mi mój szary wojskowy koc. Przecięłam go na połowę i były dwie kołderki dla mojego jeszcze nie narodzonego dziecka, które tak miało być kochane.
Kończył się grudzień. Te same szare dni, nic wokół mnie się nie dzieje, poza tym, że zmieniam celę. Nowe otoczenie, częste rewizje, a moja wyprawka: jedna koszulka, czapeczka, kaftanik i dwie pieluszki ciągle przy mnie, strzegę jak skarbu, trzymam na brzuchu pod piersiami, aby mi przy rewizji nie zabrali. Kołderki z szarego koca leżą w poduszce, przy rewizji strzegą je więźniarki, moje towarzyszki. Znów Komisja. Stoję owinięta kocem. Pytają, dlaczego koc nie leży na łóżku – odpowiadam im, że nie mam co ubrać, ponieważ moja spódnica nie wchodzi na mnie.
Już wkrótce kolejna część wspomnień Stanisławy Gołębiewskiej po mężu Majewskiej ps. ASTRA.
Komentarze