Jest jedenasty grudnia, rok 1983. W Lublinie, w szary zimowy dzień młody poeta składa udręczone ciało w hotelowym łóżku. Obok stawia butelkę wina. Spija radość winnych zbiorów i cierpką gorycz czerwonego płynu. Signopam. Odlicza kilka tabletek. Zbliża się noc. Zasypia. Rano nikt i nic go nie obudzi.
„Rysuję kwiatki szarym ołówkiem
rysuję kwiatki złamanym długopisem
Jak kwieciste są sny umarłych
nie wiem.
Oni nabrali ziemi w usta.”
Marcin Niemczura urodził się 27 września 1963 roku jako pierworodny syn. Od lat najmłodszych interesował się poezją, a lektury podbierał z rodzinnej biblioteczki mamy polonistki. Po pierwszej klasie liceum wyjechał w góry z tomikiem wierszy Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Nieodłącznym atrybutem wszystkich wypraw był aparat marki PRAKTICA. Urządzenie rejestrowało najciekawsze chwile. I tylko chwilami czuł się Marcin spełniony, w momencie gdy na kartkę spływała wciągająca fraza wiersza, albo wtedy, gdy spust aparatu utrwalał niepowtarzalny moment ludzkiej egzystencji. Drganie człowieczego życia, gonitwa, codzienna, szara bieganina. Bywał Marcin szczęśliwy i w „ludzkim stadzie” miał licznych przyjaciół. Ale nocami przychodziły lęki, nie pozwalały zasnąć. Wracały, tłumiły myśli. Zdarzało się, że nie spał trzy noce pod rząd. Trzy męczące doby. Wykończony własnym stanem szukał ratunku w sztuce. Prosił o pomoc lekarzy i „felczerów” od duszy. Walka trwała latami. Depresja, zbyt silne leki, poczucie, że nie jest w stanie ocalić własnej odrębności. A jako oręż w bitwie tylko garść wierszy, tylko zdjęcia. Albumy stykówek, czyli zminiaturyzowanych zdjęć. Wszystkie skrupulatnie opisane. I muzyka, klasyczna oraz kontrkulturowa: Brygada Kryzys, John Lennon. Winyle przywożone z każdej podróży, a było tych wyjazdów wiele, bo targana lękiem osobowość szuka własnego miejsca, ucieka z okoliczności znanych ku nieokreślonej przestrzeni. Był Marcin wagabundą. Z Łomży dezerterował wielokrotnie. Zmieniał szkoły: Kolno, Grajewo. Po zimowym pobycie w Kolnie powiedział przyjacielowi: „Tutaj nawet śnieg jest szary”. Ale śnieg był szary wszędzie, w całym realnym socjalizmie. A zwłaszcza w rodzinnym mieście poety, które dopiero siliło się na „społeczny awans”. W 1975 roku stała się Łomża miastem wojewódzkim, z aspiracjami co prawda, ale nieodmiennie ciążącym w kierunku mentalności robotniczo-chłopskiej. Rzeczywistość rozgrywała się na gruzach i piętrzącym się betonie nowo powstających bloków. Dużo agresji w ludziach i liczna grupa „odmieńców”. Na fotografiach Marcina widzimy ten pokaz ludzkich osobliwości, człowieczych duszy uwięzionych w pułapce ciała. W pułapce skonstruowanej z genów, z historii i z fobii. Miał poeta czułość dla ludzkich twarzy, twarzy naznaczonych chorobą i samotnością. Odnajdywał siebie w wizerunkach osób udręczonych, bo tak jak one zapadł na lęk duszy. Przed maturą przerwał naukę. Nadszedł moment stabilizacji, wyciszenia: praca w zakładzie fotograficznym w Białymstoku na ulicy Lipowej. Mozolnie przycinał zdjęcia, pieczołowicie ustawiał klientów w kadrze aparatu. Przyjaźnił się ze studentami, ale doskwierała mu samotność i potrzeba bliskiego kontaktu z rodziną. Wrócił do Łomży, szukał pracy na miejscu. Bezskutecznie. Przyjął go dopiero zakład fotograficzny w Ostrołęce. Codzienne powroty autobusem do domu w Łomży i codzienne poranne wyprawy do pracy w Ostrołęce. Aż coś znowu pękło, coś się strzaskało w strukturze osobowości. Psychiczne wyczerpanie nie pozwalało wstać rano z łóżka, wyjść na przystanek. I znowu powracająca bezsenność. Gdy nie mógł spać, o szarym świcie wychodził z domu i szukał tematów. Szukał ciepła w stadzie ludzkich szczeniąt. Przyjaźnił się z kobietami: Hania, Kasia. W dziewczęcej naturze była jakaś przyciągająca miękkość, element, który sprawiał, że przez moment młody człowiek zamiast wdychać rozkład świata, wdychał radość i czułość:
„Jeszcze został powiew dezodorantu spoconej baletniczki
Przebiegła przez chwilę na twardych udach
Szurając o podłogę
Kurz, brudne stopy i natchnienie mięśni.
Ziewały puste krzesła
a ona uśmiechając się do siebie przeginała zabawnie ciało
i wstrząsała krótką fryzurką
na czarno-białej scenie.”
zobacz zdjęcia
Z Rafałem Wojaczkiem mógłby Marcin usiąść na ławce, wypalić paczkę papierosów i się rozżalić słowem ostrym: „Mój drogi Demiurgu, który tworzysz mnie na własne podobieństwo – dlaczego mój rylec się zwija i świat ten umiem opiewać tylko jako rozkład, gnijące ciało wieków i pokoleń?” Tną nożyce słów twarze przechodniów, straszni mieszczanie spłoszeni słowem umykają, już się niebo otwiera, Demiurg w pełnej krasie zstępuje i mówi: „No dobrze chłopcy, przestańcie, dość już mam tych waszych szczenięcych wygłupów.” Nikt nie ukoi serca poety, gdy wzejdzie zasadzone w nim słowo. Ten patos, po co ten patos? Nie ma go w wierszach Marcina, tam tylko szary ołówek i zmarli, którzy „nabrali ziemi w usta”. Od trzydziestu lat Marcin z tym piachem w ustach milczy.
Stykówki poezji
W trzydziestą rocznicę śmierci Marcina Niemczury, postać młodego twórcy przypomniała Galeria „Aporia” w Łomży, prowadzona przez Roberta Sokołowskiego.
W spotkaniu wzięli udział mieszkańcy Łomży, m.in. młodzież z Teatru Aktywnego, który prowadzi Joanna Klama oraz łomżyńscy fotograficy.
- Marcin buntował się, czuł niezadowolenie z rzeczywistości – stwierdzili Alan Al-Murtatha i Jakub Szulkowski. - Nasz bunt jest trochę odmienny, ogniskuje się wokół innych kwestii. Ale potrafimy odnaleźć siebie w fotografiach i wierszach Marcina, chociaż wydają się nam one bardzo dojrzałe – dodali młodzi aktorzy.
Publiczność przeglądała slajdy zdjęć Marcina Niemczury, były to autoportrety oraz zaobserwowane scenki antropologiczne. Prace zostały udostępnione przez Muzeum Północno-Mazowieckie w Łomży. Trud zeskanowania stykówek podjął fotografik Bolesław Deptuła.
- Poeta miał zmysł socjologicznej obserwacji i delikatność w fotografowaniu ludzi o „chorych twarzach” – stwierdził malarz Robert Sokołowski.
Podczas spotkania publiczność czytała na głos wiersze Marcina Niemczury.
- „Krztuszę się własnym bełkotem…” – recytowała Edyta Jańczuk z klubu teatralnego Carpe Diem.
Złamany, gardłowy głos dziewczyny powoli wybrzmiewał w przestrzeni.
- Uległam wypadkowi komunikacyjnemu, od tego czasu moja mowa jest bardzo powolna i nieskoordynowana – wytłumaczyła zebranym Edyta. – Ludzie często nie mają cierpliwości by wysłuchać mojej wypowiedzi do końca. Niecierpliwią się, nie czekają na nadchodzące sylaby i słowa.
„Powolną mową”, która irytuje i drażni, może być każdy rodzaj odmienności. Każde zdanie wykraczające poza wymiar doraźnych potrzeb i pragnień. Powolna mowa, to „realizm transcendentalny i brak realizmu życiowego”, wiersze i stykówki Marcina Niemczury.
Marcin Niemczura miał dwadzieścia lat w chwili śmierci. Pozostawił po sobie liczne zdjęcia i negatywy oraz dwadzieścia cztery wiersze. Utwory poetyckie zostały wydane dwukrotnie: nakładem „Głosu Ucznia” w 1984 roku oraz przez czasopismo „Kontakty” w roku 1993.
„Bądźcie pozdrowieni”
W materiałach, które pozostały po poecie i fotografiku odnajdujemy także ślady jego naukowych zainteresowań, między innymi felietony Kazimierza Dąbrowskiego, psychologa i filozofa, twórcy teorii dezintegracji pozytywnej. Niech wybrzmi podkreślony ręką Marcina Niemczury ustęp: „Bądźcie pozdrowieni psychoneurotycy […], za wasze lęki przed zamknięciem w ograniczoności świata, za wasze lęki przed bezsensem istnienia […], za wasz realizm transcendentalny i brak realizmu życiowego […], za wasze nieprzystosowanie do tego, co jest, a przystosowanie do tego co być powinno, za wasze wielkie uzdolnienia nigdy nie wykorzystane. Za to, że jesteście leczeni, zamiast leczyć innych; za to, że wasza siła niebiańska jest zawsze spychana przez siłę brutalną; za to, co w was przeczuwanego, niedopowiedzianego. Za samotność i dziwaczność waszych dróg. Bądźcie pozdrowieni.”
Jolanta Święszkowska
W tekście wykorzystano wiersze i autoportrety Marcina Niemczury oraz wspomnienia matki poety i fotografika pani Anieli Niemczury (Przyp. Red)
Komentarze