Więzienny poród
Tak minęła doba. Do sali wchodzą nie lekarze, ale naczelnicy i kierownicy z asystą. Stoją koło mojego łóżka i patrzą na mnie, patrzą, że tak spokojnie cierpię. Widocznie to spostrzegli. Pan naczelnik Szyszkowski odzywa się w te słowa: „Co Majewska, dobre było bandyckie kochanie, to musi być dobre stękanie”. Słowa te złamały mnie zupełnie. Zaczęłam tracić przytomność. Wtedy wezwali lekarza z wolności i przy pomocy zastrzyków i silnego ucisku na brzuch, po dwóch dobach, urodziła mi się córka. Nie wiem, co się działo, chyba nie spałam, musiałam być nieprzytomna. Obudził mnie płacz mego dziecka. Córka została wykąpana i ubrana w „ubranie”, którego tak strzegłam jak relikwii i owinięta w mój szary, wojskowy koc (kołderkę). Myślałam, że wszystko zmieni się na lepsze. Przecież wykąpali moje dziecko, może dla niej los będzie łaskawszy, ona nic nie zawiniła. Jednak niedługo trwało to dobre, ponieważ dalej nikt się nami nie interesował. Zostałyśmy zapomniane.
Na drugi dzień dostałam gorączkę poporodową, w piersiach zrobiła się ropa, wrzody. Nie mogłam karmić. Teraz nastąpiła prawdziwa tragedia. Wprawdzie próbowałam karmić tą ropą, ale mała jakby rozumiała, ściskała mocno usta i nie chciała ssać. Co robić – ja z gorączką, dziecko bez jedzenia. Więźniarki, które pracowały w kuchni, pomagały mi na tyle, na ile mogły. Co rano przy roznoszeniu śniadania szmuglowały mi pół litra gotowanego mleka, które miało mi wystarczyć na cały dzień. Przegotowaną wodę dawały mi oficjalnie. Zaczęłam karmić swoje dziecko łyżeczką od herbaty. Przychodziło mi to bardzo trudno, ale nie to było najgorsze. Trzeba było zabezpieczyć mleko przed zakwaszeniem. Przecież ta porcja mleka musiała wystarczyć na całą dobę (pół litra). Znalazłam na to sposób. Okna, które były podwójne, gromadziły między szybami brudną wodę, która spływała w dzień z szyby. To było miejsce na przechowywanie mleka. Jeśli miałam karmić, grzałam szklankę z mlekiem przy cieple swoich rozgorączkowanych piersi.
Jak długo mogło to trwać? Nie dawałam sobie w żaden sposób rady, ale nie skarżyłam się. Wreszcie przyszedł „Pan Naczelnik Szyszkowski”. Widział, że jestem już u kresu wytrzymałości. Patrzył na mnie ze swoim ironicznym uśmiechem. Wtedy ośmieliłam się poprosić, aby pozwolił mi wykąpać dziecko, które po urodzeniu było tylko raz kąpane, a mijają już dwa tygodnie. Znów ta sama co zwykle cyniczna odpowiedź: „To nie sanatorium. Jesteście więźniarką i nic sobie nie obiecujcie”. Córeczka zaczęła dostawać wrzodów na całym ciele. Ja nic jej pomóc nie mogłam, byłam bezradna, cała w rozpaczy. Pierwszy raz w życiu zazdrościłam dzieciom, które żyły na wolności, miały zasypkę, pieluszki, koszulki, ciepłe mleko i pod dostatkiem wody i mydła. Mnie to było zabronione. Rano i wieczór wynosiłam kibel tylko po to, żeby szybko uprać pieluszki i koszulkę. Kaftanik już nie był kaftanikiem, służył na zmianę za koszulkę. Dziecko się ciągle moczyło, ściągnęłam prześcieradło ze swojego łóżka, sama spałam na materacu, zaczęłam podkładać małej. Wiedziałam, że długo tak być nie może, ale bałam się myśleć, co będzie dalej. Chore więźniarki szły mi z pomocą w czym mogły, która co miała, chusteczki do nosa, koszule, dawały mi na pieluszki. Jednak to wszystko było mało.
Najgorsze były noce, kiedy musiałam przewijać i karmić dziecko po ciemku. Światło było na zewnątrz sali i było dla nas w nocy nieosiągalne. Karmienie po ciemku łyżeczką było prawdziwą sztuką. Ochrzciłam ją z wody polecając Opatrzności Bożej. Wygląd zewnętrzny mojego dziecka był straszny. Kości opięte pomarszczoną skórą, aż przykro było patrzeć. Na tej skórze pojawiło się coraz więcej wrzodów. Potrzebna była higiena. Kiedy zapytałam naszego lekarza więziennego, który także był więźniem, czy moje dziecko będzie żyć, odpowiedział mi szczerze: „Tak, przy Bożej pomocy, ale nie w tym czarnym kocu. Potrzebny jest rivanol, żeby ją kąpać. Ja się upomniałem, ale oni nie dadzą”. Czułam, że wie coś więcej, ale widocznie nie chce mi powiedzieć. Był zbyt delikatny, żeby mnie ranić.
Dalsza część wspomnień już niebawem.
Komentarze