Marlena Siok: - Czy kiedykolwiek sądził Pan, że będzie Pan mógł nazwać siebie uchodźcą?
Aleksander Polianskiy: - Nigdy w życiu nie dopuszczałem do siebie takiej myśli. W Ukrainie wiodłem swoje życie. Miałem nieduży zakład kamieniarski, natomiast żona wykonywała masaże lecznicze. Mieliśmy swój własny dom, w nim pięcioro dzieci. To było bardzo dobre, spokojne, normalne życie. Zostało zniszczone 24 lutego. Ten dzień był bardzo dziwny. Moja żona z siostrą właśnie tego dnia o 9:00 rano miały lecieć do Warszawy do koleżanki. 23 lutego pojechała do Kijowa, żeby spokojnie zdążyć na samolot. Nie wyleciała. Zadzwoniła do mnie z samego rana i powiedziała, że zaczęła się wojna, że bombardują Kijów i muszą wracać do Korostyszewa. Tak zrobiły. 100 kilometrów, bo tyle dzieli Korostyszew od Kijowa. Jechały 12 godzin.
M.S: - Od razu postanowiliście opuścić Korostyszew i wyjechać do Polski?
A.P: - Nie, minęło kilko dni za nim podjęliśmy decyzję. Czekaliśmy jak rozwinie się sytuacja. Do ostatniej chwili mieliśmy nadzieję, że nie będziemy musieli wyjeżdżać.
M.S: - W takim razie kiedy zapadła decyzja i jak wyglądała Wasza ewakuacja, droga z Korostyszewa na polską granicę, aż do Łomży?
A.P: - Głównym powodem podjęcia decyzji były dzieci. Jedna z naszych córek ogromnie przeżywała tę sytuację. Za każdym razem, kiedy włączał się alarm bombowy, ona stawała się blada jak ściana. Denerwowała się i płakała. Po, którymś z rzędu alarmie, kiedy bombardowane były okoliczne wioski, kiedy bomby spadały na Żytomierz, powiedziałem do żony, że musi z dziećmi wyjechać. Z Korostyszewa wyjechaliśmy 2 marca. Dostaliśmy informację, żeby jechać na przejście Korczowa-Krakowiec, bo tam wszystko jest załatwione. Na miejscu jednak okazało się, że tak naprawdę nic nie jest załatwione. Jedynie transport na granicę, którym i tak nie dojechaliśmy do samej granicy, ponieważ wysadzili ludzi 2 kilometry od dworca kolejowego. W kolejce na granicy spędziliśmy razem z innymi 12 godzin. Były tam dzieci, kobiety, osoby starsze, zwierzęta. Padał śnieg i było bardzo zimno. Nie zapomnę wzroku tych wszystkich ludzi. Wzroku przepełnionego ogromem żalu i strachu. Ci ludzie zupełnie nie wiedzieli co ich spotka, co z nimi dalej będzie. I kiedy tak staliśmy w kolejce, te kilkanaście godzin, poczułem w sercu potrzebę, że muszę coś zrobić, żeby inne kobiety i dzieci, nie doświadczyły tego co my. I kiedy odprawiłem żonę i dzieci na granicy, kiedy wiedziałem, że są bezpieczni i znaleźli azyl w Piotrkowie Trybunalskim, ja wróciłem do Korostyszewa, żeby właśnie organizować transporty. Z racji tego, że mam pięcioro dzieci mogę bez problemu przekraczać granicę ukraińsko - polską. Nie wiem, jak to się stało, ale kiedy wróciłem do swojego domu cały zestaw samochodów, w którym były kobiety z dziećmi na mnie czekał. Przyjechałem do Korostyszewa w nocy, a już o 8:00 rano wyruszałem z powrotem na granicę. Jednak dwie osoby w ostatniej chwili się rozmyśliły, postanowiły zostać. Zadzwoniłem więc to znajomego księdza, który w Żytomierzu prowadzi szkołę salezjańską i zorganizował punkt ewakuacyjny. Powiedziałem mu, że mam dwa wolne miejsca. Zapewnił, że gdy tylko dotrę do Żytomierza on na pewno te dwie osoby znajdzie. I tak się stało. Była to matka z dzieckiem z autyzmem. Zabraliśmy ich i zmierzaliśmy na granicę. W tym czasie wolontariusze po stronie polskiej monitorowali sytuację: które przejście będzie najlepsze, gdzie są najkrótsze kolejki. Skierowali nas na przejście Zosin-Uściłóg. Tam była o wiele mniejsza kolejka dla ludzi, jak i dla samochodów w porównaniu do innych. Dla mnie to było bardzo ważne, ponieważ wśród osób, które ze mną jechały, była kobieta w ciąży i kobieta z miesięcznym dzieckiem. Odprawiłem ich i wróciłem do Korostyszewa. I tak później każdego kolejnego dnia wyruszałem z następnymi osobami. Dopiero po pewnym czasie dojechałem do swojej rodziny, do żony i dzieci.
Komentarze