Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
poniedziałek, 23 grudnia 2024 09:38
Reklama

Od przedszkolaka do mądrego łomżyniaka [FOTO]

-Ja wiem! To była baśń o Januszu I i o jelonku – streszcza zasłuchana sześcioletnia Lena Ulińska. - Czyli o herbie Łomży – wtrąca kolega Kuba. Małych łomżyniaków czytając legendy, zapraszają do Grodu nad Narwią z 1418 roku starsi koledzy.

Wyjątkowy rok dla naszego miasta, związany z 600-leciem nadania praw miejski rozpoczął się na dobre. Liczne plany i wydarzenia. Starsi Łomżyniacy wiedzą jak ważną datą dla naszego miasta jest 15 czerwca, znają symbolikę i najważniejszych bohaterów. A jak tę wiedzę przekazać najmłodszym, by poznali i pokochali swoją małą ojczyznę?

Przedszkole Publiczne nr 9 w Łomży  znalazło na to sposób. Postanowiło przekazać przedszkolakom nieco historii o Łomży zapraszając do wspólnego czytania legend gości różnych zawodów i profesji. Tym razem rolę lektorów objęli ratownicy z GR Nadzieja Jakub Górski i Łukasz Karwowski, opowiadając „O Jeleniu, który wskoczył do łomżyńskiego herbu”.

Z każdym kolejnym zdaniem „zajączki” z Przedszkola Publicznego nr 9 w Łomży z zaciekawieniem wsłuchiwały się w legendę i odpowiadały na pytania dotyczące lektury.

- Dzieci z zainteresowaniem słuchały legendy. Nie mogły doczekać się gości.  Wysłuchały ciekawostek o ich małej ojczyźnie, a także dowiedziały się, co wydarzyło się  600 lat temu i dlaczego tak ważna jest to data dla naszego miasta. Kolorując herb Łomży utrwaliły sobie natomiast jego elementy, a także kolorystykę - mówi Agnieszka Zakrzewska, nauczycielka w grupie sześciolatków.

Wiele radości przyniosły także niespodzianki. Kolorowanki, na których znajdował się herb naszego miasta.

- Grupę Ratowniczą Nadzieja bardzo chętnie zapraszamy do naszego przedszkola. Ratownicy bardzo chętnie szkolą nauczycieli, rodziców, a także oczywiście nasze przedszkolaki.  Postanowiliśmy także zaprosić ich do wspólnej zabawy, czytania legend. Panowie nawiązali bardzo dobry kontakt z dziećmi i wspólnie spędzili miło czas. – tłumaczy Maryla Łysiak, dyrektor Przedszkola Publicznego nr 9 w Łomży. – Warto zaznaczyć, że nie jest to akcja jednorazowa. Zaplanowaliśmy także kolejne czytanie legend w przedszkolu. Nasze zaproszenie przyjął m.in. Andrzej Modzelewski, dyrektor MOSiR w Łomży, a także żołnierze. Naszym zamiarem jest to, żeby przybliżyć dzieciom historię Łomży, a 600-lecie nadania praw miejskich naszemu grodowi to idealny czas – dodaje Maryla Łysiak.

A legenda "O jeleniu, który wskoczył do łomżyńskiego herbu" brzmi tak:

 

O jeleniu, który wskoczył do łomżyńskiego herbu

Stary Sieciej wyszedł przed budę bartniczą, żeby dorzucić nieco drew do ognia, pykającego w jamie wygrzebanej w piasku. W samą porę. Albowiem płomyki zaczęły szybko przygasać, zaś od pobliskich rozlewisk i wądołów pozostawionych jeszcze wiosną przez kapryśną Narew nadciągała wieczorna wilgoć, a wraz z nią i ziąb przenikający do szpiku kości.
Zaledwie bartnik zawrócił w stronę szałasu, jego rękawów uczepiło się dwóch zuchowatych wyrostków. Byli to Cieszko i Zdzieszko, jedyni synowie Siecieja, urwipołcie i psotnicy dobrze znani w okolicznych borach. Bliźniacy, jak przystało na bartnikowych synów, podobni byli do siebie niczym dwie kapki lipcowego miodu.
Przymilając się i zagadując nakłonili chłopcy rodzica, aby przysiadł razem z nimi na chwilę w cieple. Przy ognisku coraz weselej trzaskającym, co i raz sypiącym iskrami z jałowcowego chrustu.
- Tatku, jakże to było w onej straszliwej bitwie pod Grunwaldem? - pierwszy zagadnął ojca Cieszko. - Do północki daleko, do rana jeszcze dalej, wyspać się przeto zdążymy. Tatku kochany, opowiedzcie nam przed snem, jako żeście prali zbójeckich Krzyżaków, o których pleban w Łomży powiada, że są z piekła rodem.
- Jako prałem krzyżackie nasienie? Zwyczajnie, synkowie - Sieciej uśmiechnął się do wojennych wspomnień sprzed ośmiu lat, po czym machnął niecierpliwie ręką, jak gdyby chciał opędzić się przed atakiem natrętnego komara. - Lepiej wyspalibyście się przed jutrzejszymi łowami na grubego zwierza. Bo o czym tu gadać? Kazali iść, to poszedłem. Kazali bić juchę Krzyżaka, to biłem. Zwyczajnie.
- Tatku, wuj Jaroch powiadali niedawno, iżeście pod Grunwaldową osadą wzięli w plen jakowegoś ważnego komtura. Ponoć samego głównego wodza z zamku w Nidzicy. Okrutnego zbója z wielgachnym mieczem, tarczą herbową i z ogromnym czubem pawich piór na hełmie. Wielkiego i strasznego niby Herod. Powiadajcie nam, tatku kochany, jako żeście przemogli w boju onego Heroda? - czym prędzej poparł brata Zdzieszko.
- A co go miałem nie przemóc, skoro zbój sam wlazł mi pod rękę? - Sieciej ro-ześmiał się cichutko i dorzucił: - A w ręku akurat dzierżyłem maczugę. Miał pecha plugawiec.
- Lecz jakże to było? - zawołali chłopcy jednym głosem. - Powiadajcie, tatku.
- Jak było? Mówiłem już, synkowie. Zwyczajnie. Jako w każdej bitwie. Najprzód kum Jaroch obalił zbójowi na ziemię konisko, waląc je drągiem po goleniach, a kiedy Krzyżak zsunął się z siodła i mieczem zamiarował zadźgać kuma niczym wieprzka, skoczyłem sąsiadowi z pomocą. I tak gruchnąłem krzyżackie nasienie z tyłu przed łeb maczugą, aże hełm rozleciał mu się kiejby popękany gliniany garnek. Nie zdzierżył solidnego puszczackiego ciosu. Zwyczajnie.
- I co było później? - zawołali znowu bliźniacy. - Powiadajcie, tatku kochany.
Sieciej wzruszył ramionami.
- Później już nic nie było. Okazało się jeno, że krzyżacki łeb twardszy jest od żelaza. Komtur wyżył. Pognano go potem w niewolę do zamkowych lochów w Płocku albo i w Warszawie. Zaś kumowi Jarochowi i mnie król Jagiełło złożył podziękowanie za wielkie staranie pod Grunwaldem. No i za te kilkanaście łbów, któreśmy roztrzaskali w boju, kiedy Litwa zaczęła się cofać ku moczarom przed knechtami i plugawym rycerstwem zakonu.
- Podziękował? Sam król? - bliźniacy byli wniebowzięci. - A jakimi słowy, tatku?
- Cóżeście się tak mnie dziś uczepili, jako rzep suczego ogona? Przecie powiadam, że król mi dziękował. Nie kto inny, ale Władysław Jagiełło, pan nasz najmiłościwszy. A jako dziękował? Gadałem już, synkowie. Zwyczajnie.
- Tatku kochany, a jakże król miłościwy wygląda? Wielki jest? I pewnie cały w złotej zbroi? A koronę to chyba ma z samiuśkich brylantów?
Bartnik popatrzył uważnie na swoich chłopców i zrazu nie odpowiedział. Potem uśmiechnął się tajemniczo i wyznał:
- Poczekajcie do jutra, leśne bąki. O świcie król wraz z orszakiem przybędzie z Łomży do nas na polowanie. Ślubowałem panu wójtowi, że poprowadzę łowiecką drużynę w Diabelską Dąbrowę, tam gdzie i o tęgiego tura łatwo, i o mocarnego żubra nietrudno. Będziecie mieć szczęście, obaczycie monarchę. A może i świeżutkim miodem poczęstujecie majestat, jako przystało na prawdziwych gospodarzy tego boru.
- Oj, tatku kochany!
Uszczęśliwieni chłopcy rzucili się na wyścigi ściskać i całować ojca.
Sieciej zaburczał udając powagę i otrząsnął się niczym stary niedźwiedź, a następnie dźwignął się na nogi i wskazał na bartniczą budę.
- Pora spać, leśne bąki - rzekł stanowczo. - Rano trza wstawać jeszcze przed dzięciołami. Jeśli chcecie pójść ze mną na umówione miejsce, a później wędrować z królewskimi ludźmi po naszej Zagajnicy, musicie wypocząć i sił nabrać przed jutrzejszymi trudami. Nie zapomnijcie, synkowie, przed snem przepatrzeć chodaki. Wszakże wy iść będziecie pieszo, podczas gdy orszak królewski podąży na koniach, zacnych i wypoczętych. Sprawdzonych i w boju, i w pościgu za wrogiem.
- Ależ, tatku, co wy mówicie? Niby nie wiecie, że puszczacy nawykli do biegania
po lesie? Ze zdrowym śmiałkiem w borowej głuszy żaden rumak nie wygra gonitwy. A my, choć jeszcze młodzi, prawdziwiśmy puszczacy. Ze zdrowiutkim sercem i zdrowymi nogami.
Bartnik Sieciej odgarnął znad czoła pobielone przez czas kosmyki.
- Ech, uparciście obydwaj niby kozioł smolarza Sągniewa spod Kolna - westchnął głośno. - Nie przegadam was, leśne bąki, i dlatego rozprawiać z wami dłużej ani myślę. Kto jutro ze mną zamiaruje pokłonić się do kolan najmiłościwszemu królowi, ten niechaj już teraz legnie na wilczych skórach i odpocznie należycie. Kto zaś zaśpi rano, ten niech pójdzie sobie nad strugę chwytać chude płotki lub piskorze. Bo ja czekać na śpiocha nie zamierzam.
Nie da się zaprzeczyć, iż ojcowskie argumenty przemówiły do młodzieńczej wyobraźni. Radośnie pohukując bliźniacy momentalnie zniknęli wewnątrz szałasu. Zaledwie Sieciej wetknął rzepę w żar i przysypał starannie piaskiem, ażeby upiekła się i utrzymała ciepło do świtania, z budy dobiegło jego uszu chrapanie na dwa głosy.
Nim gwiazdy na niebie pojaśniały na dobre, na polanie u Siedmiu Diabelskich Dębów pojawił się orszak rycerski z pachołkami i wozami zdążającymi z tyłu. Nie zwlekając sprawnie rozbito obozowisko, ustawiono fury ze spyżą, rozpalono ogień i zaczęto czekać na przewodnika.

 

Długo nie czekano. Po kwadransie z boru wyszedł Sieciej z dwoma wyrostkami. Widząc ludzi gotowych do drogi, kazał bliźniakom stanąć z boku i nie wadzić nikomu, a sam skierował się ku ognisku.
Cieszko i Zdzieszko poczęli wypatrywać króla. Wielkiego rycerza w złotej zbroi, w złotej koronie i ze złotym mieczem u boku. Na próżno. Władysława Jagiełły pośród rycerstwa chyba nie było.
Pierwszy nie wytrzymał Zdzieszko. Podszedł bliżej i trącił delikatnie w łokieć jakiegoś starszego z wojów, o obliczu pooranym zmarszczkami i włosie dobrze siwym, a ubranego w zwyczajny kożuszek i futrzaną czapkę.
- Panie rycerzu, nie wiecie, gdzie tu król? - zapytał grzecznie półgłosem. - Pozieramy z bratem, pozieramy, ale jakoś nadaremnie.
- Czyj jesteś, wilczku?
- Obajśmy z Cieszkiem synowie bartnika Siecieja. Tego samego, któren dopomógł królowi wygrać pod Grunwaldem okrutną bitwę z krzyżacką gadziną.
Stary rycerz ożywił się. Pewnie także walczył na Grunwaldowym polu, bo zaraz zagadnął:
- A gdzież wasz dzielny ojciec? Ów bartnik Sieciej, co to dopomógł polskiemu monarsze zetrzeć w pył i proch potęgę krzyżowego zakonu?
- Tam pod dębem, panie rycerzu. Gada z onym siwiutkim człekiem w szkarłatnym kołpaku z orlim piórem. Z wielkim panem zapewne, lecz przecież nie z królem.
Nagabnięty spojrzał w tamtą stronę i potwierdził:
- Nie inaczej. Ojciec wasz rozprawia z księciem Januszem, panem na Mazowszu.
- Panie rycerzu, zabyliście? - Zdzieszko pociągnął rycerza niemocno za rękaw. - Pytałem was o króla, aleście mi nic nie odrzekli. Czyżby nasz pan najmiłościwszy nie przybył na łowy? Czyżby niemoc jakowaś paskudna nie wypuściła go z łoża?
- Dlaczego nie ma króla? - także i Cieszko nie krył rozczarowania. - A tatko powiadali, że król Władysław Jagiełło nade wszystkie pałacowe igrce i zabawy ceni sobie polowanie na dzikiego zwierza, na futra, żubra albo i niedźwiedzia.
- Król zdrów jest. Wiem to doskonale, wilczku. Wiem również, iże jest tutaj.
Cieszko obrócił się na jednej nodze dookoła.
- Prawdę mówicie, panie rycerzu? - zawołał. - Nie łżecie aby? A dlaczego nie widać go nigdzie?
- Rozpoznałbyś swego monarchę?
- No pewnie.
- Hm, a po czymże to, wilczku?
- Bo wielki jest, panie rycerzu. Największy z królów. I piękny jest jak z kościelnego obrazu. I w zbroi caluśkiej ze szczerego złota. I w koronie z brylantów, pereł i inszych drogocenności.
Stary rycerz uśmiechnął się rozbawiony.
W tej samej chwili zbliżył się do niego rycerz w bobrowym kołpaku, ze złotym łańcuchem na szyi. Zeskoczył z konia i pochylił głowę.
- Wasza królewska miłość, gotowiśmy do drogi - oznajmił. - Kiedy każecie wyruszać?
- Dajcie sygnał, Bożywoju. Już pora.
- To... to wyście, panie rycerzu, są naszym królem? - Zdzieszko, gdyby teraz mógł, zapadłby się ze wstydu pod ziemię. Albo skryłby się w borsuczej jamie. Ale że nie mógł, jąkając się pytał dalej: - Toście są, panie rycerzu, najmiłościwiej nam panującym Władysławem Jagiełłą? Tym prawdziwym? Nie cyganicie aby?
- Jak śmiesz, kpie, zwracać się w ten sposób do monarchy - woj w bobrowym kołpaku wyciągnął rękę, by pochwycić Zdzieszka za kołnierz.
- Poniechajcie go, Bożywoju. On to przecież z nieświadomości - powstrzymał król Władysław rycerza i zwrócił się do chłopca: - Jam jest, wilczku. Rozczarowanyś? Zapamiętaj. Prawdziwa wielkość nie we wzroście się kryje. Ani w potędze złota i klejnotów. A o lico podobne do kościelnych malunków trudno, kiedy siedemdziesiąt bez mała roków przygniecie człekowi ramiona.
Już z konia Jagiełło skinął na Zdzieszka.
- Dołączaj wraz z Cieszkiem do naszej drużyny. Chciałbym popatrzeć, jako w borowej dziczy spisują się Sieciejowe wilczęta.
Władysław Jagiełło w siodle trzymał się znakomicie. Mimo znacznego wieku pędził jak zrośnięty z koniem. Czerstwa cera nabierała rumieńców, zdrowych i świeżych. Pewnie od porannego wiatru, a także i od tego, że król nie pijał ni piwa, ni wina nawet w młodości.
Niewiele czasu upłynęło, gdy Sieciej śpieszący na przedzie podniósł wysoko rękę. Znak, iż przed królewskim orszakiem ciągnęła się Diabelska Dąbrowa. Łowy na grubego zwierza mogły się rozpocząć.
Trudno zliczyć wszystkie dziki i niedźwiedzie, łosie, tury oraz żubry, jakie padły w owych dniach od rycerskich oszczepów. Nie one jednakże przeszły do historii. W kronikach królewskich skrybów zachowały się słowa o jeleniu. O jeleniu niezwykłym, monarszym. O jeleniu, który wskoczył do łomżyńskiego herbu...
Pierwszy tydzień łowów zleciał wszystkim tak szybko, jakby doba myśliwska liczyła zaledwie pół zwyczajnej doby. Przez calutki ten czas szczęście czuwało nad Jaggiełłowym orszakiem. Od zacnych trofeów zwożonych z puszczy na polanę mogło się zakręcić w najtrzeźwiejszej głowie. Co dnia wozy pełne mięsiwa i futer odprawiano do Łomży, na dwór myśliwski mazowieckich książąt.
W podłomżyńskich lasach przypominających nieco bory litewskie nad Wiliąi Niemnem, a przez to i spędzone w nich lata młodzieńcze, Władysław Jagiełło czuł się znakomicie, jak chyba nigdzie poza Litwą. Prawie nie schodził z konia. Dopiero o zmierzchu zasiadał przy ognisku, aby powieczerzać i pogawędzić z towarzyszami.
Cieszko i Zdzieszko po raz pierwszy w żywocie mogli napatrzeć się i nasłuchać dziwów, o jakich dotąd w borach nawet nie śnili. Przychodziło im to o tyle łatwiej, iż wkrótce stali się ulubieńcami wszystkich. Nie dziwota. Wychowani przez ojca w szacunku do pracy i w życzliwości wobec innych, bliźniacy starali się być użyteczni na każdym kroku. Dopomagali królewskiej wyprawie, jak tylko potrafili. Na lada skinienie służyli rycerzom za przewodników, dla obozowych kucharzy wyciągali ze strug łokciowe jazgorze i okonie tłuste niby wieprzki, zbierali prawdziwki i rydze, a także dziki czosnek oraz aromatyczne zioła na przyprawy do mięsiw, zaś przed nocnym spoczynkiem czyścili z zapałem brońi bogatą uprząż. No i korzystali z każdej okazji, ażeby posłuchać ciekawych opowieści wielkich rycerzy, ale i wspominków dworzan oraz co znaczniejszych pachołków. Choćby takich jak te oto.
- Nie pierwszy raz towarzyszę najmiłościwszemu królowi w łowieckiej przygodzie - pochwalił się Kaźko, giermek pana Cichosza z Psiej Góry, i sprawdził czubkiem noża płat sarniny zawieszony nad ogniskiem, czy już upieczony. - Monarcha nasz jest nadzwyczajnego zdrowia. Nie imają się go najsroższe mrozy, nie dokuczliwe mu też upały ani wichry, ani deszcze. Od maleńkości hartowany bywał w niewygodach. Surowe wychowanie dał mu bowiem jego rodzic Olgierd, wielki kniaź Litwy, człek niezwyczajnie mądry i przezorny, a polityk przy tym, że ho-ho! Mało kto potrafi trzymać Krzyżaka na końcu miecza jako onże właśnie.
- A niby co w tym dziwnego? Kniaź mądry i wielki to i króla mądrego i wielkiego zrodził, Kaziejku - zaciągnął po swojemu Wigunt, stary Litwin od dziesiątków lat czuwający nad Jagiełłowym orężem.
- O tak, tak. Wielki nasz król. Z każdym rokiem większy - Kaźko z Psiej Góry przytaknął skwapliwie. - Inny w jego leciech wolałby siedzieć na miękkich skórach w komnatach wawelskich, z biskupem krakowskim, panem Oleśnickim, albo naweti z samym prymasem Mikołajem Trąbą w harcaby grać, niźli w niewygodzie na rumaku i z oszczepem w garści ścigać się z brodatym żubrem.
- Wielki król to i wielki myśliwiec, Kaziejku - zauważył znowu Litwin. - A trzecia żona to zawszeć już trzecia. Każda żagiew wypala się z czasem.
- Nie równaj królewskiego serca z suchą żagwią, litewski niedźwiedziu - tym razem Kaźko zaprotestował i naburmuszony dodał: - Powiadają na Wawelu, że po zmarłej Jadwidze, a potem i Annie, Elżbieta jest prawdziwym umiłowaniem Jagiełły. Największym.
- A czy ja mówię, że nie, Kaziejku? - Wigunt uśmiechnął się dobrodusznie i wyciągnął rękę do giermka z Psiej Górki. - Gadałem jeno, że król nasz nadal jeszcze przedkłada łowy nad insze dworskie zabawy.
- A bo też i przyznać trzeba sprawiedliwie, że mimo nienadzwyczajnego wzrostu i niezbyt tęgiej budowy król Jagiełło ramię silne ma jako i sam Zawisza Czarny z Czarnkowa - odezwał się powoli Zelisz. Wszyscy zamilkli i spojrzeli na doświadczonego woja. Wiedzieli, iż Zelisz gęby otwierać darmo nie lubił, lecz gdy już otworzył, to jakby strzałą mierzył do celu. - A i we władaniu bronią mało kto mu dorówna. Onegdaj, widziałem na własne ślepie, król dopędził umykającego tura i w pełnym galopie cisnął weń oszczepem. Trafił, że lepiej nie można. Zwierz dziki zwalił się na ziemię niby rażony piorunem.
- Pan mój, książę Janusz, starszy jest od najmiłościwszego monarchy o równe dziesięć roków - przypomniał druhom Maćko, dworzanin z mazowieckiego zamku, korzystając z chwili ciszy. I zaraz dodał: - Przedstawcie sobie, siedemdziesiąt osiem lat na karku dźwiga, a takoż całymi dniami nie złazi z siodła i pomyka po lasach.
- Z siodła nie złazi, bo towarzyszy najjaśniejszemu panu. Nie godzi się inaczej. Wszakże bory książęce wokoło i on tutaj gospodarzem choć równocześnie i sługą królewskim - zauważył śpiewnym głosem Litwin. I wnet dorzucił z dobrodusznym uśmiechem: - No, ale z oszczepem za turem czy brodatym żubrem twój pan już się nie wypuszcza? Nie zaprzeczysz, iż prawdę szczerą gadam, Maciejku?
Maćko wzruszył ramionami.
- Wiem jeno - rzekł - że jutro książę Janusz kazał sobie przygotować kuszę, zapas bełtów oraz oszczep wyostrzyć jak należy. Pewnikiem się więc wypuści i za jakowymś grubszym zwierzem.
- Rano się okaże, co książę mazowiecki czyni. A teraz spać pora wszystkim - rozmowę giermków przy ognisku przerwał pan Cichosz z Psiej Góry, który akurat nadszedł i usłyszał ostatnie zdanie. - Przed świtaniem wyprawiamy się za Skrodę i Pisę. Bartnik Sieciej powiadał, że w tamtejszej kniei trzy albo cztery gniazda niedźwiedzia się kryją. Kiedy król Jagiełło to usłyszał, zaraz zapragnął spotkania z kosmatym. Jutro zatem idziemy na niedźwiedzia.
Sprzeciwiać się słowom pana Cichosza nikt nie śmiał. Zwłaszcza że wolę królewską powtarzały. Zerwano się czym prędzej na nogi, wygaszono starannie ogniska i pospieszono na spoczynek. Kto mógł, krył się w szałasach wystawionych wcześniej, pozostali wyciągali się na ciepłych jelenich, wilczych lub niedźwiedzich skórach, zwyczajnie pod gwiaździstym niebem. Dla rycerskiego stanu nie była to wszakże pierwszyzna. Wkrótce nad obozowiskiem unosiły się jeno resztki dymów i dawały się słyszeć niegłośne nawoływania straży rozstawionej skrajem lasu.
Przedpołudnie zastało orszak królewski nad Pisą, szeroką w tym miejscu na pół strzału z kuszy. Zaraz za rzeką wjechano w wysokopienny bór z chojarami sięgającymi nieba. Potem znaleziono się w chaszczach, których ludzka stopa pewnikiem dotychczas nie deptała.
Z niepokojem rozglądano się dookoła. Niejednemu z giermków włos unosił czapkę. Nie, nie kosmatego zwierza się tu obawiano, lecz duchów paskudnych, diabłów leśnych i bagiennych czarownic, mających ulubione siedliska w takiej właśnie dzikiej i ponurej głuszy.
Tymczasem bartnik Sieciej szedł borem niczym imci wójt ulicami Łomży. Nie zmylił drogi ani razu. Wreszcie dał znak, aby pozłażono z koni. Na kosmatego najlepiej iść na własnych nogach.
Pierwszego niedźwiedzia osaczono w barłogu. Skoczył ku niemu Jagiełło z oszczepem, powstrzymując gniewnym okrzykiem Cichosza z Psiej Górki i Mszczuja a z Dobrołąki, którzy z toporami zamierzali ubezpieczać monarchę z obydwu boków. A kto wie, może nawet chcieli i wyprzedzić go w ataku?
Pozbawiony szans ucieczki zwierz ryknął wściekle i zwrócił się ku królowi. Wyciągnął łapy i już, już sięgał Jagiełłowego kołpaka, gdy raptem nadział się na oszczep. Ostry grot pchnięty pewną ręką wbił się między żebra. Kosmaty runął martwy u stóp króla.
Niedługo potem ubito jeszcze trzy niedźwiedzie. Dwie samki i samca olbrzyma, większego i od konia, i od wołu. Dobry nastrój monarchy udzielił się pozostałym. Cieszono się głośno, podziwiano męstwo Władysława Jagiełły i jego ramię niby wykute z prawdziwej stali. Zapewne radowano by się jeszcze długo, gdyby nagle nie okazało się, że pośród rycerstwa zabrakło Janusza, pana na Mazowszu.
- Gdzie nasz gospodarz? - zaniepokoił się król Władysław. - Nie spotkałoli go coś niedobrego?
- Gdzież książę Janusz? - zaczęto wołać na wszystkie strony. - Kto widział mazowieckiego księcia? Hop, hop! Odezwijcie się, mości książę!
Ponieważ jedyną odpowiedzią na wołanie był pracowity stukot dzięciołów niosący się z góry, czym prędzej rozdzielono się na kilkuosobowe grupy i pośpieszono na poszukiwanie zaginionego dostojnika.
Najwięcej szczęścia miał Zdzieszko podążający wraz z panem Mszczujem z Dobrołąki i jego giermkami. Już po kilkudziesięciu krokach usłyszał coś, co nakazało mu ruszyć biegiem. Wojowie bez słowa sięgnęli po topory i oszczepy i popędzili za chłopcem.
Zdążyli w samą porę.
Na konarze dębu siedział stary książę z nożem przygotowanym do ciosu. Olbrzymi niedźwiedź pomrukując gniewnie i czepiając się wszystkimi czterema łapami usiłował wdrapać się na górę.
Na widok zbrojnych kosmaty zeskoczył na ziemię i z wrzaskiem bezradnej wściekłości sturlał się do głębokiego jaru. Trzask łamanego jałowca wyznaczył szlak jego ucieczki.
Nie pogoniono za zwierzem. Zajęto się panem na Mazowszu, zawieszonym między niebem a ziemią. Zdjęty z dębu, książę sapał ciężko przez dłuższą chwilę, a dopiero potem w krótkich zdaniach opowiedział swą przygodę.
Zrzucony przez przerażonego konia i pozbawiony oszczepu musiał szukać schronienia na dębie. Gdyby nie przytomność umysłu i kryjówka na tęgim konarze, nie żyłby już, rozszarpany przez okrutną bestię.
Jednakże to nie koniec przygód. Zaledwie połączono się z pozostałymi grupami i już konno wyruszono w drogę powrotną, ze świerkowego zagajnika wypadł jeleń. Piękny okaz rogacza o rozłożystym wieńcu na głowie, jaki nieczęsto spotyka się w borze. Widząc orszak konny jeleń przystanął na moment. Zawahał się. I to go zgubiło. Jagiełło wyszarpnął oszczep z ręki giermka i cisnął z całej siły. Trafił. Rogacz zwalił się na murawę.
Niemal w tym samym momencie ze świerczyny rozległ się ryk innego jelenia. Samca zwycięzcy oznajmiającego puszczy, kto tu jest prawdziwym władcą stada.
- Aj, tamci musi być sztuka. Marzenie - jęknął z zachwytem pan Cichosz z Psiej Góry i sięgnął po oszczep.
- Pozostańcie tutaj. Ja się z nim zmierzę - monarcha skierował rumaka w stronę zagajnika, lecz ruszyć nie zdążył, albowiem Cieszko jednym susem przyskoczył do konia i uwiesił się cugli.
- Panie najmiłościwszy, na Boga, nie jedźcie sami - rzucili półgłosem. - Tam zasadzka. Ptaki w świerczynie zamilkły na amen. W zagajniku ktoś obcy być musi. Jelenia skrzydlate się nie lękną. Ludzie tamże są i głos rogacza naśladują udanie. Łotry jakoweś, bo po cóż by się kryli? A może to Krzyżaki ze Szczytna? Lub wyprawa z Malborka? Do granicy stąd, jakby kamieniem cisnąć.
Na dyskretny znak króla Władysława połowa drużyny skręciła powolutku w lasi zataczając półkole od tyłu dotarła do zagajnika. Kiedy w powietrzu rozległ się umówiony krzyk orła, z obu stron popędzono galopem.
Po krótkiej, lecz krwawej walce dziesięciu Krzyżaków legło bez ducha.
- Żywot zawdzięczam ci, wilczku - Władysław Jagiełło przycisnął bliźniaka serdecznie do piersi. - Jakże ci się odwdzięczę?
- Nie mnie, miłościwy królu, ale jeleniowi wdzięczność winniście. Gdyby nie zwierz ów, nie spostrzegłbym braku ptactwa w świerczynie i nigdy nie odgadłbym plugawej zasadzki gotowanej przez komturowych zbójów.
- Skromnyś, wilczku, lecz to ci się jeno chwali - Jagiełło jeszcze raz uścisnął młodzika. - Niechaj pycha nigdy nie zapuści korzeni w twoim sercu. A że wdzięczność długi nakazuje spłacać, zabieram cię do Krakowa. W szkołach uczyć się będziesz. Później powrócisz tu, aby w moim imieniu doradzać i pomagać leśnym ludziom.
- Ja zaś, najmiłościwszy panie - dodał książę Janusz - dla wspomnienia waszego pobytu w mazowieckich borach jeszcze dziś Łomży prawa miejskie nadam. I herb ustanowię, ażeby we wdzięcznej pamięci wydarzenia te po wsze czasy zachować się mogły, bo przecież powinny.
Pan na Mazowszu słowa dotrzymał. Od tamtej pory Łomża jest nie leśną osadą, ale miastem. I herb piękny posiada. Z królewskim jeleniem w skoku i z kilkoma żołędziami. Te ostatnie dorzucił stary książę na pamiątkę owego dębu, który ocalił mu życie.



Podziel się
Oceń

Komentarze

Reklama