Jolanta Święszkowska: - Urodził się Pan Profesor w Sztabinie nad Biebrzą. To miejscowość znana przede wszystkim ze względu na odważne eksperymenty społeczne hrabiego Karola Brzostowskiego, zwanego „czerwonym hrabią”. Ten XIX-wieczny reformator był twórcą Rzeczpospolitej Sztabińskiej, w której panowała tolerancja religijna, a większość obywateli potrafiła czytać, co było prawdziwym ewenementem w ówczesnych realiach społecznych. Duch Sztabina decydował o Pana Profesora poczuciu misji zawodowej, życiowych wyborach?
Marian Szamatowicz.: - Nie wiem czy determinował moje wybory, ale rzeczywiście urodziłem się w miejscowości znanej z projektu Rzeczpospolitej Sztabińskiej, czym się szczycę. W Polsce zaistniała jeszcze, analogiczna w założeniach, Rzeczpospolita Pawłowska. Największy natomiast wpływ na wybór mojej drogi zawodowej miał mój dziadek, który w 1941 roku zaginął bez wieści, a mnie, sześcioletniemu wówczas chłopcu, mawiał często, że będę albo lekarzem, albo księdzem. Powołania kapłańskiego nigdy nie miałem, zostałem lekarzem.
J. Sz.: - Dwunastego listopada 2017 roku minęła trzydziesta rocznica narodzin pierwszego w Polsce dziecka poczętego metodą in vitro. Wraca Pan Profesor wspomnieniami do tego dnia?
M. Sz.: - Traktuje tę historię jak rzecz zupełnie naturalną. Z inspiracji moich mentorów, profesorów Aleksandra Krawczuka i Stefana Soszki postanowiłem zajmować się, poza moją specjalnością ginekologiczno-położniczą, kwestiami leczenia niepłodności. Gromadziłem informacje na ten temat, a gdy w 1978 roku został opublikowany na łamach prasy artykuł o urodzeniu pierwszego dziecka poczętego metodą pozaustrojową, zainteresowałem się tą tematyką. Pięć lat później, podczas pobytu w Szwecji, miałem możliwość obserwowania metody in vitro naocznie. Zapoznałem się z tym, co dotychczas znałem tylko z fachowej literatury. Razem z moim zespołem postanowiliśmy tę wiedzę wykorzystać w Instytucie Położnictwa i Chorób Kobiecych w Białymstoku. Ówczesna sytuacja, wymagała od nas olbrzymiej improwizacji. Ale udało się, w listopadzie 1987 urodziła się Magda, z którą widziałem się z inicjatywy jej mamy, gdy miała siedem lat, później nie było kontaktu. Dopiero dwudziestopięcioletnia Magdalena przyjechała na organizowane w Białymstoku sympozjum i zabrała głos, jako zwolenniczka metody zapłodnienia pozaustrojowego. Wspaniała kobieta, matka dwójki dzieci poczętych w sposób naturalny. Byłem na jej ślubie, kościelnym zresztą.
J. Sz.: - W 2015 roku Magdalena Kołodziej, bo o niej mowa, zabrała głos w publicznej dyskusji na temat metody in vitro, pisząc w liście otwartym: „Nie mam na czole bruzdy, nie cierpię na małogłowie, w dodatku mam dwie córki poczęte w sposób naturalny”. To była reakcja na debatę, która toczyła się w Senacie, na brak akceptacji tej metody w wielu środowiskach.
M. Sz.: - Kołodziej to jej nazwisko po mężu. In vitro to nie jest wymysł szatana, tylko metoda leczenia niepłodności. Podoba mi się myśl, że Pan Bóg, kiedy stworzył ludzi, nakazał im się rozmnażać, a oni nie dość, że wzięli sobie ten nakaz do serca, to jeszcze uczynili go przyjemnością. Niestety dane statystyczne są takie, że 90 proc. ludzi nie ma problemu z płodnością, ale 10 proc. potrzebuje w tej materii pomocy, interwencji medycznej. To się przekłada na liczbę stu osiemdziesięciu sześciu milionów ludzi na świecie, którzy nie mogą doczekać się potomstwa. A czynnikiem dominującym, jako sprawcą niepłodności, jest komponent męski.
J. Sz.: - Stereotypowo uznajemy, że niepłodność to sprawa kobiety. Tymczasem pojawiają się doniesienia naukowe o coraz gorszej jakości męskiego nasienia, przynajmniej w kontekście Europy i Ameryki Północnej. Czy klasyczne formy prokreacji odejdą do lamusa i czy grozi nam koniec gatunku?
M. Sz.: - Środowisko ulega degradacji, jest mnóstwo czynników, które powodują szereg problemów pogarszających zdolności rozrodcze, co ma swoje odbicie w statystykach medycznych. Katastroficznie rzecz ujmując grozi nam los dinozaurów, być może staniemy przed alternatywą: albo rozrodczość wspomagana, albo koniec naszego dalszego kolonizowania ziemi.
J. Sz.: - Rządowa refundacja in vitro została wygaszona. Zamiast niej mamy narodowy program ochrony zdrowia prokreacyjnego, który wyklucza in vitro, ale proponuje inne metody leczenia niepłodności. To szansa dla par z jakim typem problemów? I czy w ogóle jest to jakiś rodzaj szansy?
M. Sz.: - Kościół Rzymskokatolicki nie akceptuje metody in vitro, w tym tkwi sedno problemu. Wynika to m.in. z instrukcji o szacunku dla rodzącego się życia ludzkiego i godności jego przekazywania. Tam jest napisane, że życie powstaje ze stosunku płciowego małżonków. Natomiast w metodzie in vitro nie ma stosunku płciowego. Pamiętajmy, że w rozrodzie naturalnym prawie 70 procent zarodków jest obarczonych różnymi defektami genetycznymi, one się nie zagnieżdżają w macicy, obumierają. Istnieje dziwny pogląd, że to co można naturze, nie można człowiekowi. W przypadku zapłodnienia pozaustrojowego wybieramy zarodki o największym potencjale, jest to nazywane pejoratywnie selekcją, porównywane, to obrzydliwa retoryka, do praktyk w obozach koncentracyjnych. A przecież natura stosuje ten sam mechanizm. Jako alternatywę, i to w sposób z gruntu fałszywy, proponuje się naprotechnologię, która została wymyślona na początku poprzedniego wieku, kiedy Kościół Rzymskokatolicki zaakceptował metody naturalnego zapobiegania ciąży. Wtedy pojawił się problem jak rozpoznać najprecyzyjniej okres koncepcyjny kobiet, aby zapobiegać ciąży, a naprotechnologia niejako odwraca sytuację, rekomendując w tym okresie podejmowanie parom starań o poczęcie dziecka. Tymczasem naprotechnologia to tylko chwyt retoryczny, ta metoda nie jest wstanie poradzić sobie z większością problemów związanych z niepłodnością. Kiedy następuje na przykład nieodwracalne uszkodzenie jajowodów, w nasieniu jest niezwykle mało plemników, nie ma innej szansy na ciążę, jak zapłodnienie pozaustrojowe. W przypadku takich schorzeń jak zaawansowana endometrioza u kobiet, naprotechnologia jest także bezradna. Pamiętajmy jednocześnie, że nie ma żadnej metody na świecie, która dawałaby stuprocentową pewność poczęcia dziecka, a in vitro to metoda albo jedyna, albo ostatniej szansy. Kiedy wcześniejsze, inne sposoby leczenia, nie dają efektu wtedy możemy rekomendować zapłodnienie pozaustrojowe. Narodowy program ochrony zdrowia prokreacyjnego, to tylko mydlenie oczu. A pomoc prawdziwą bezpłodnym parom dają niektóre samorządy.
J. Sz.: - Czy ma Pan Profesor kontakt z parami, którym pomógł w ich dążeniu do posiadania potomstwa?
M. Sz.: - Podam pani przykład pary, którą poinformowałem, że ich jedyną szansą na dziecko jest zapłodnienie pozaustrojowe, odmówili, gdyż są katolikami. Po jakimś czasie wrócili, zdecydowali się na skorzystanie z metody in vitro, doczekali się dwójki dzieci. Teraz mówią mi, że Pan Bóg im pomógł być szczęśliwą rodziną. To jest ich głębokie przekonanie, nie należy z nim polemizować. Nie można deprecjonować takich rodzin.
J. Sz.: - W debacie publicznej takie rodziny jednak są w jakimś sensie stygmatyzowane, dzieciom z in vitro przypisuje się na przykład różne defekty.
M. Sz,: - Po wielu latach stosowania tej metody jest już wiele dowodów, artykułów naukowych, liczne dane merytoryczne. Wśród par leczonych metodą in vitro jest lekko wyższy wskaźnik obciążeń genetycznych, co rzutuje na ich potomstwo, dlatego częstotliwość defektów u takich dzieci jest nieznacznie wyższa. Podkreślam nieznacznie. Na świecie żyje ponad siedem milionów dzieci poczętych metodą in vitro. Są to normalni ludzie, mają rodziny, potomstwo. Nie różnią się niczym od nas.
Dziękuję za rozmowę.
Komentarze