– Pamiętam czasy tworzenia się „Solidarności”, wtedy po raz pierwszy zetknąłem się z ulotkami na temat zbrodni katyńskiej – mówi proboszcz parafii pw. Krzyża Świętego w Łomży ksiądz Andrzej Godlewski. – Od tego momentu marzyłem by do Katynia się wybrać, co cały czas wydawało się nierealne, bo Katyń nie leży ani na szlakach turystycznych, ani pielgrzymkowych.
Decyzja by wyruszyć z rowerową pielgrzymką do Katynia zapadła po zakończeniu ubiegłorocznej wyprawy na Górę Krzyży niedaleko miasta Szawle na Litwie. Pod koniec minionego roku grono przyjaciół rozpoczęło systematyczne spotkania organizacyjne na plebani u księdza Andrzeja. – To grupa szybkiego reagowania, ludzie, którzy przychodzą do mnie nie tylko na kawę, ale by pomagać w pracy. Bez nich nie mógłbym być proboszczem – mówi o pielgrzymach ksiądz Godlewski.
– Najtrudniejsze było pozyskanie wiz białoruskich i rosyjskich. Zajął się tym mój brat Józek – wspomina Tadeusz Babiel. – Wizy rosyjskie okazały się dokumentem formalnym, nigdy ich bezpośrednio nie wykorzystaliśmy, bo pomiędzy Białorusią a Rosją nie ma posterunków granicznych. Przekroczenie granicy oznaczało tylko przejście kolejnego punktu na mapie.
Trasę przejazdu pielgrzymi wyznaczyli na podstawie danych z Internetu. – Wspólnie z bratem staraliśmy się zlokalizować miejsca noclegu, aby z dużą dozą prawdopodobieństwa był w nich dostęp do pożywienia, wody i kawałka podłogi – mówi Tadeusz. – Andrzej Gosk, emerytowany strażak, zorganizował całą stronę wyżywienia, poczynił zakupy, obliczył porcje żywnościowe na każdego uczestnika wyprawy. Wieźliśmy z sobą jedzenie, kuchnię, garnki, talerze, łyżki, materace i namioty.
Plany wyprawy zmaterializowały się 16 czerwca. Grupa piętnastu pielgrzymów, czternastu rowerzystów i kierowca busa, wyruszyła z Łomży na ziemię, w której spoczywają prochy zamordowanych wiosną 1940 roku przez NKWD polskich oficerów. – Wyjechaliśmy sprzed kościoła Krzyża Świętego i zanim opuściliśmy miasto podjechaliśmy jeszcze pod pomnik Golgota Wschodu – wspomina Tadeusz.
Pomnik znajduje się pod kościołem Miłosierdzia Bożego w Łomży i stanowi znak pamięci o tych, którzy w latach 1940-41 lokalny krajobraz zamienili na „nieludzką ziemię” Katynia, Starobielska, Ostaszkowa, Kozielska, Kazachstanu, Omska, Kraju Ałtajskiego, Kraju Krasnojarskiego i wielu innych miejsc kaźni i zsyłki.
Trudy pielgrzymowania
Dziennie rowerzyści pokonywali ponad stu kilometrowe trasy, a najdłuższy odcinek liczył 190 kilometrów.
– Każdy z nas wiedział, że jest to wyzwanie. Przejechaliśmy 875 kilometrów. Opatrzność nad nami czuwała, wspierała nas słońcem, raz tylko delikatnie pokropiła deszczem… Mieliśmy wiatr w plecy, a każdy rowerzysta wie, że korzystny wiatr działa jak dodatkowa przerzutka w rowerze – wspomina Tadeusz, a po chwili snuje opowieść o losach własnej rodziny: – 73 lata przed naszą pielgrzymką mój tata przejechał odcinek do Wołkowyska w zasadzie tą sama trasą. Tylko, że ja podróżowałem z własnej chęci, a rodzinę taty wieziono wagonem, jaki już niedługo miałem zobaczyć w muzeum katyńskim. Jechałem podziękować Bogu, że cała rodzina taty wróciła z wywózki, ocalało sześcioro osób. Stryjek wracał szlakiem rozpoczynającym się pod Lenino, szedł z wojskiem ludowym do „wolnej” Polski. Nie wiedział jeszcze jak ta Polska będzie wyglądać. Nie przypuszczał, że o wywózkach i mordach nie będzie można latami wspominać.
Pielgrzymi podróżowali z relikwiami błogosławionego Jana Pawła II, które w trasę zabrał ksiądz Andrzej: – Papież-Polak zawsze chciał wybrać się do Rosji, ale nie było mu to dane. Wziąłem ziemskie szczątki błogosławionego by mógł razem z nami, już bez konieczności uzyskania wizy, przemierzyć drogę do Katynia.
Milicja, ogórki małosolne i „zaleśniki”
Pielgrzymów eskortowała białoruska milicja.
– Radiowóz milicji doprowadził nas do granicy rosyjskiej, której sami byśmy nigdy nie odnaleźli. Jechaliśmy drogami, których nie ma na mapie. Dzięki eskorcie białoruskiej milicji zaoszczędziliśmy 120 kilometrów i sporo czasu – wspomina Tadeusz. – I jednocześnie jechaliśmy „jedynie słuszną drogą” – żartuje ksiądz Andrzej.
Pielgrzymi spotykali się z bardzo ciepłym przyjęciem. W miejscowości Kupalinka powitano ich spontanicznie kanapkami i owocami.
– Zweryfikowałem swoją wiedzę na temat Białorusi. W 1991 roku byłem w Grodnie i zapamiętałem biedę, teraz spotkałem się z gościnnością – przyznaje proboszcz Andrzej Godlewski. – Mijaliśmy pięknie pomalowane przystanki w motywy kwiatowe: róże, gorzele, jaśminy.
Po dwudziestu lub trzydziestu kilometrach pielgrzymi robili postoje na posiłek, modlitwę, zregenerowanie sił i uzupełnienie płynów. W terenie trudnym, pagórkowatym postój był „co trzy górki” – żartują.
– W pokonywaniu trasy bardzo pomagał nam Jarek, nasz kierowca, odnajdywał parkingi, miejsca postoju, a gdy docieraliśmy do celu czekała mocna kawa, kanapki, gorące flaczki… i beczka ogórków małosolnych, które przygotował pielgrzym Krzysio Borkowski – wspomina Tadeusz Babiel, a ksiądz Andrzej dorzuca: – Zbyszek Zaleski zrobił naleśniki i mieliśmy „wieczór zaleśnikowy”.
Na nieludzkiej ziemi
– Po przekroczeniu białorusko-rosyjskiej granicy ujrzeliśmy olbrzymie odludzie, lasy, chaszcze, roślinność bagienną, gdzieniegdzie opuszczone domostwa – wspomina ksiądz Andrzej. – Wtedy zrozumiałem, że na tej ziemi zapomnianej najłatwiej było popełniać sowietom okropne zbrodnie.
W po sześciu dniach trudów i modlitwy pielgrzymi dotarli do Katynia.
– Podczas podroży towarzyszył nam śpiew ptaków, piękno stworzenia, kiedy dojechaliśmy do Katynia przywitała nas cisza – wspomina ksiądz Andrzej.
– Bieg historii sprawił, że my przekraczaliśmy szlak w poczuciu bezpieczeństwa, inaczej niż zamordowani przez sowietów rodacy. Wszystkich nas prowadziła jednak do tego miejsca Polska, miłość do ojczyny – mówi Tadeusz Babiel. – Podobna historia mogłaby wydarzyć się i dziś, wtedy w dołach śmierci spocząłbym może ja albo mój syn…
Po południu w lesie katyńskim ksiądz Andrzej Godlewski odprawił mszę świętą za pomordowanych, nie tylko oficerów i Polaków, ale także Rosjan i Żydów. Ksiądz Andrzej w osobistej intencji dziękował Bogu za pięćdziesiąt lat życia i dwadzieścia pięć lat posługi duszpasterskiej, dziękował za parafian, z których pomocą rzeczy niemożliwe nieoczekiwanie stają się sprawami zrealizowanymi.
– Pielgrzymki rowerowe w parafii Krzyża Świętego rozpoczęły się sześć lat temu, miałem wtedy poważne kłopoty z dokończyłem budowy świątyni. W akcie desperacji postanowiliśmy wyruszyć do Wilna, pomodlić się o pomyślność. I tak narodziła się pewna tradycja – wspomina proboszcz Andrzej.
Dzwon i brzoza.
U nastawy katyńskiego ołtarza znajduje się potężny, mocno osadzony dzwon, to dzwon, który bije w głąb ziemi, pomordowanym. – Po zakończonej mszy odśpiewaliśmy „Boże coś Polskę” i wtedy dzwon przemówił – wspomina Tadeusz. Rozkołysany przez pielgrzymów bił długo w głąb dołów śmierci, a kiedy przestał wybijać cześć poległym jego zużyte łożyska zaczęły przejmująco piszczeć. W ciszy katyńskiego lasu.
Pielgrzymi wyruszyli też do Smoleńska, miejsca tragicznej śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego, jego małżonki Marii i towarzyszącej im delegacji. Po terenie lotniczej katastrofy oprowadził pielgrzymów szef agencji konsularnej Michał Greczyło.
– Złożyliśmy kwiaty pod brzozą, u której podnóża wbity jest fragment poszycia tupolewa – wspominają Tadeusz Babiel i ksiądz Andrzej Godlewski.
Fragment metalu tkwi głęboko, boleśnie w drzewie. Ale brzoza nadal rośnie…
„Sprzączki i guziki z orzełkiem ze rdzy […] zgniłe zdjęcia, pamiątki, mapy miast i wsi. Ale nie ma broni, to nie pole bitwy […] Jeszcze rosną drzewa, które to widziały. Jeszcze ziemia pamięta kształt buta, smak krwi. Niebo zna język, w którym komendy padały… nim padły wystrzały, którymi wciąż brzmi. […] Pewnego brzasku w katyńskim lasku strzelali do nas sowieci.” – fragment piosenki „Katyń” z repertuaru Jacka Kaczmarskiego
Jolanta Święszkowska
Komentarze