„Eli, Eli” Wojciecha Tochmana to nie tylko opowieść o filipińskiej biedzie, to także wędrówka w tereny zakazane dla europejskiej wrażliwości – w świat „kolonizowanych” kobiecych ciał, burdeli, wyzysku i nędzy, z której nie sposób się wydostać. To także opowieść o tym jak Filipiny widzi biały turysta: Francuz, Niemiec, Polak, reporterzy, pstrykający zdjęcia przybysze. Bieda wyeksploatowana w mediach, penetrowana na cyfrowych fotkach, przesyłana iphonami na facebooka i docierająca do najbardziej zamożnych zakątków świata.
ZOBACZ ZDJECIA
Spotkanie z znanym reportażystą, autorem m.in. „Eli, Eli”, odbędzie się 3 czerwca o godzinie 18 w Restauracji „Na Farnej” w Łomży. Poprowadzi je Jolanta Święszkowska z „Tygodnika Narew”.
„Nie mam komfortu powieściopisarza, który stwarza fikcyjnego bohatera i kiedy chce wysyła go w kosmos albo uśmierca. Pracuję z niewymyślonymi ludźmi. Albo z pamięcią o nich. Oni są dla reportera źródłem i tworzywem. Ich realne dramaty, cierpienie i łzy. To ogromna odpowiedzialność. Reporter zabiera im ich życie i lepi je w książce na nowo, po swojemu, subiektywnie. Używamy – i autor, i czytelnik – tych ludzi, ich prawdziwego cierpienia do własnych spraw. I również o tym jest „Eli, Eli”. O nędzarzach ze slumsów jednego z największych miast świata, którzy żyją w ciągłej wibracji, zgiełku, napięciu i smrodzie. Złodziejstwo, kurestwo, prochy i głód – to ich codzienność. A obok – korporacje, banki, hotele, po tysiąc euro za noc. Cały majątek mieszkańców slumsów to zwykle stare plastikowe klapki, stare gacie i stary T-shirt. Gnieżdżą się po dwadzieścia osób na ośmiu metrach kwadratowych, więc połowa rodziny śpi na ulicy. Jedyna cenna rzecz, jaką posiadają, to informacja o sobie, o swoim sąsiedztwie, o swojej biedzie. Ja im tę informację zabieram, pakuję do bagażu i lotem za tysiąc euro przywożę do domu” - tak o reportażu z Filipin pisze sam autor.
„Eli, Eli” to historia podszyta literaturą. Nie ma w niej zbędnych słów, są momenty kiedy autor odchodzi od narracji opisującej bohaterów i ich życie, i wprowadza historyczne, etnograficzne, estetyczne wątki. Czasem puszczają mu „nerwy”, oburza się na sytuację, na graną w niej rolę białego turysty i demiurga, który chce pomóc ofiarom neokolonialnego wyzysku, ale jego dobroć obraca się przeciwko najsłabszym. Bo kim jest - reporterem, czy właścicielem cudzej opowieści, a może jej grabieżcą, czy ma jakieś moralne obowiązki wobec świata, w który wkracza biletem lotniczym za tysiąc euro? Na te pytania Tochman nie odpowiada, pozostawia nas z dyskomfortem, ale jego bohaterowie pozostają w pamięci, w tym sensie literatura ocala. Ocala obraz niesprawiedliwości, każe spojrzeć na naszą europejską mentalność od środka, jesteśmy podglądaczami cudzej traumy, w setkach egzemplarzy ją drukujemy, robimy zdjęcia, prowadzimy przy kawie autorskie spotkania o niej. „Eli, Eli” to opowieść, że pomoc nie przychodzi na czas, a w katolickich Filipinach Bóg i nadzieja umierają w ludziach tuż po narodzeniu, po pierwszym pożarze, który przechodzi przez slumsy, po pierwszej penetracji nieletniej dziewczyny przez białego turystę. Współczucie wyrażane we wszystkich językach świata to tylko fasada, pod nią odżywa praktykowana jeszcze na przełomie XIX i XX wieku tradycja „ludzkiego zoo”, osobliwości, potwory – to nas interesuje. Kiedy zwiedzamy kraje egzotyczne – bo tak o nich przecież mówimy – chcemy poczuć smak odmienności, nawet jeśli pachnie on krwią, kałem, okaleczonym ciałem, chorobą – to my patrzymy. Ci którzy cierpią, nie posiadają wzroku, są pozbawieni tego, co jest sznytem europejskiej kultury, nie mają woli sądzenia. Tak ich intuicyjnie odbieramy, a cierpienie powielone w tysiącach egzemplarzy nas w gruncie rzeczy nie porusza. Turysta jest tworem kolonialnej cywilizacji, podglądaczem. I nie ma od tego ucieczki, turysta, biały demiurg, zawsze opuszcza świat, w którym niesprawiedliwość domaga się ukojenia i odpowiedzi na pytanie „unde malum”, skąd zło, zwłaszcza to ontologiczne, przyczajone w ludzkich trzewiach, w zżeranych „hifem” ciałach. „Eli, Eli, lama sabachthani?” („Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił”). W katolickich Filipinach zawołanie Chrystusa mogłoby rozbrzmiewać w wielu miejscach.
- Książkę Wojciecha Tochmana czytałem na chwilę przed wyjazdem na Filipiny – wspomina Jakub Niebrzydowski z Łomży. – Chciałem w jakimś stopniu podążyć śladem tej fabuły, odwiedziłem ludzi mieszkających na cmentarzu, w grobach. Mimo olbrzymiej nędzy ludzie są weseli, na takich przynajmniej wyglądają. Reportaż Tochmana to doskonałe wprowadzenie w świat globalnych niesprawiedliwości. Opisuje on rzeczywistość widzianą okiem turysty, ja unikałem tej roli, wolałem nie przyglądać się ludzkiemu nieszczęściu, nie chciałem się wgłębiać, zbyt blisko podchodzić. Czasem wystarczy piętnaście minut obserwacji by coś zrozumieć, dotknąć tego o czym się już wiedziało – ale tylko z naukowych opracowań, albo z tekstów dziennikarskich.
Na okładce książki Tochmana możemy przeczytać: „Kto przeczyta „Eli, Eli”, kto zobaczy te zdjęcia, może już nigdy nie będzie podróżował jak przedtem”. Każdy rozdział książki opatrzony jest zdjęciem Grzegorza Wełnickiego, to właśnie fotograf wprowadzał reportera w świat filipińskich bohaterów. Oswojeni z nim otwierali usta do opowieści, nawet nabrzmiała od bąbli Ate Jo, „kobieta – drzewo”. Jej akurat najtrudniej było mówić, pęcherze zaatakowały całe ciało, skolonizowały je – tak jakby było ono prześnioną historią kolonizacji Filipin. Podboje Hiszpanów, Japończyków, Amerykanów, korporacji. Na ciele Ate Jo, ta historia przetacza się w dziwną, niediagnozowaną przez nikogo – bo i po co znać źródło cierpienia? – chorobę. Toczą purchle ciało Ate Jo, a biali turyści toczą miasto – z jednej strony olbrzymie centra handlowe, z drugiej slumsy. I bezradność.
J.Święszkowska, fot. Jakub Niebrzydowski
Komentarze