- Nie ma co ukrywać, że uciekło mi sporo czasu przez te wszystkie historie zdrowotne. Jestem też coraz starsza. Wciąż jednak jestem jeszcze młoda, jak na biegi długodystansowe. Zresztą w 2015 roku mistrzynią Europy na 10 000 metrów została 40-letnia Brytyjka Joe Pavey. Ona jest dla mnie dowodem na to, że można długo biegać na wysokim poziomie. Cały czas sił dodaje mi też myśl o tym, by wystartować w igrzyskach.
Ale się pani uwzięła na te igrzyska. Straszna jest ta determinacja. Tym bardziej że nie należy pani do grona czołowych biegaczek Europy czy świata.
- Do czołówki nie należę, ale 14 medali mistrzostw Polski seniorów zdobyłam i aktualny rekord Polski w biegu godzinnym (16,397 m - przyp. TK) należy do mnie, czyli coś tam w nogach mam. Bardzo długo trenuję i żal byłoby, gdybym choć raz nie pojechała na igrzyska. Tym bardziej że dwukrotnie bardzo niewiele zabrakło mi do tego, by znaleźć się w reprezentacji. Dlatego cały czas do tego dążę, bo mam poczucie, że jednak jestem niespełniona. Miałam przecież przebłyski wysokiej formy. Byłam mistrzynią Polski na 5000 metrów. Wiem, że jeśli złapię trochę zdrowia i będę miała odpowiednie warunki przygotowań, to stać mnie na bardzo wiele. Na dużej międzynarodowej imprezie wystartowałam tylko raz. To była uniwersjada w Shenzen w 2011 roku. Jestem przekonana, że mam talent, ale na jego rozwinięcie nie pozwoliły mi kontuzje. W sporcie na wynik musi się złożyć wiele elementów. Nie ma się co łudzić - na pewno nie powalczę już o tegoroczne mistrzostwa świata. Chciałabym jednak wrócić do startów, jeżeli zdrowie mi na to pozwoli, biegiem na 11 listopada. Fajnie byłoby z dobrego pułapu rozpocząć przygotowania do igrzysk. Ten cel strasznie mnie mobilizuje. Wiem, że mogę liczyć na mojego menedżera Janusza Szydłowskiego, który zorganizuje mi dobre starty.
Najpierw jednak trzeba pomyśleć o sobie i zdrowiu. Żeby walka o igrzyska nie przysłoniła pani tego.
- Na sporcie rzeczywiście świat się nie kończy. Mam dziecko i męża i przede wszystkim dla nich chcę żyć. To jest dla mnie najważniejsze. Cieszę się każdą chwilą spędzoną z nimi. Zmieniły się też priorytety w moim życiu. Wcześniej bieganie próbowałam połączyć z pracą. Jeżeli trzeba będzie, to niech lekarze tną mój brzuch na tyle, na ile będzie to potrzebne. Blizny, jakie będą na moim ciele, będą świadczyły tylko o tym, jak wielką walkę musiałam stoczyć z tym dziadostwem, żeby żyć. Na pewno będę chciała pozostać aktywna fizycznie, bo to - jak wykazują badania - pomaga w walce z nowotworem. Zresztą będę zachęcała ludzi do takiej właśnie formy terapii.
Jest pani chyba idealnym przykładem na to, że nie wolno bagatelizować żadnych sygnałów, jakie wysyła nasz organizm.
- W życiu ból sportowca jest nieodłącznym elementem, dlatego nie przywiązuje się do niego zbytniej uwagi. U mnie też tak było. Mam jednak nadzieję, że po tym, jak opisałam swój przypadek, ludzie zaczną dokładniej przyglądać się swojemu organizmowi.
Pani przypadek to świetna wskazówka dla lekarzy, by nigdy nie bagatelizowali pacjenta.
- Tak mało oznak dawał mój organizm, a lekarze w Szwajcarii byli bardzo zdeterminowani, by dowiedzieć się, co mi jest. W Polsce najpewniej skończyłoby się na podaniu leków przeciwbólowych i wypuszczeniu ze szpitala. Prawdopodobnie bym już nie żyła, bo śluzak rozlał się po organizmie. Mam nadzieję, że moja historia dotrze do lekarzy w kraju i każdy z nich zastanowi się dwa razy, zanim wypuści pacjenta ze szpitala.
Źródło: Onet
Pani Justyno, panie Andrzeju, Anastazjo, Grupa Medialna Narew serdecznie kibicuje całej Waszej rodzinie w tej kolejnej walce. To zwycięstwo – w które wierzymy - będzie miało nadzwyczajny smak.
Komentarze