1 i 2 listopada ma w sobie tajemniczą aurę. Nostalgia i zaduma miesza się z nieśmiałym uśmiechem na myśl o czyimś życiu, które kiedyś trwało. Dłuższe i krótkie. Spełnione i niedokończone. Gasnące i nagle urwane. Niesprawiedliwe.
Gdzieś między ciepłem szklanej lampki a przeszywającym dreszczem kamiennej płyty sadowi się wspomnienie beztroskich wakacji, a w nich miękkie kolana dziadka i słodko – gorzki smak miętowych drażetek, których już zresztą nie sprzedają. Z kolei na zielonych płatkach bujnych chryzantem, z jednego kwiatka na drugi przelewa się przejrzysta łza siwowłosej żony, która po 45 latach minionego już wspólnego życia, przy łóżku wciąż trzyma równo ustawione kapcie męża. Zaś nad łuną tańczących płomieni skrzą się oczy dojrzałego dziecka, które dostawiając kolejny z nich, w kącikach ust wciąż czuje smak mlecznego kożucha. Ciepłe ramiona matki, mające trwać na wieki, a od kilku lat tak dziwnie nieobecne. I tylko jeden lekko zardzewiały, przydrożny Chrystus pełniący wartę w ogrodzie ludzkich dusz byłby w stanie policzyć ostatnie pożegnania.
I tak mijają lata. Człowiek wszystko odkłada na później, aż w końcu okazuje się, że nie ma żadnego później i dalej. Jest tylko krzycząca pustka i cisza, mgliście oddalające się wspomnienie. Żył lat… zmarł. Pamięć trwa.
Komentarze