- Nie wiem czy to z tej współpracy wyniósł te cechy, które mi tak imponują, czy to po prostu elementy twardej osobowości wolnego Kurpia, który panów nad sobą nie ma, a może sobie najwyżej sam wybrać mistrza. Zasady, dyscyplina, porządek, ciężka praca. Z tym się utożsamiam. Wszedłem kiedyś jako dzieciak do stolarni i przełożyłem jakieś narzędzie w inne miejsce. Oj, bardzo był zły na mnie. Byłem jednak najstarszym wnuczkiem (dziewczynki były tak na dalszym planie) i to ja byłem odbiorcą jego opowieści i nauk. O wojnie, o tym, co wyczytał w pismach, bo lubił czytać, o życiu. Ale przede wszystkim o pracy. Tu dokładał osobisty przykład: Chodź, Maryś (tak mnie nazywał). Zobacz jak się trzyma hebel, jak się piłuje. Ja mówiłem: Dziadku, ale ja chcę w piłkę pograć. On: Jak zrobisz, pójdziesz grać. Wtedy miałem trochę żal - wiadomo chłopak nastoletni - ale teraz wiem jak ważna to była nauka - wspomina Marek Olbryś.
Z wielką pieczołowitością gromadzi to, co zostało po dziadku: łożeczko służące już kilku pokoleniom, żyrandol z drewna, krzesełko, jakieś drobiazgi. No i, ma się rozumieć, skrzypce. Jedne z kilku zaledwie arcydzieł rąk "ostatniego kurpiowskiego lutnika".
- Próbował przyuczać młodych, ale to trudna sztuka. Nikt nie przejął fachu - dodaje Marek Olbryś.
Twardy charakter, złote serce
- Dziadek mnie nauczył w bardzo wiele. To mój ogromny autorytet. Jest taki zestaw prawd, które uznaję za swoje: ciężką pracą trzeba dochodzić do wszystkiego; jak już coś się zrobi, to powinno na wieki służyć; dla każdego działania należy znaleźć właściwą formę, nic nie powinno się marnować; trzeba zachowywać się z honorem. Dziadek nie był czułostkowy, raczej oschły, ale widać było wrażliwość skrytą pod tą twardą skorupą - mówi Marek Olbryś.
Tej wrażliwości dawał wyraz przede wszystkim w muzyce. Wytwarzał własnoręcznie basetle, ligawki, a kiedy jeszcze bardziej poznał tajniki drewna, także skrzypce. Wraz z żoną dołączyli do kapeli działającej w skansenie. On grał na basetli, akordeonie, harmonii pedałowej na skrzypacach. Ona śpiewała i tańczyła. Podobno przed wojną wystąpili przed prezydentem Ignacym Mościckim. Kiedy w 1980 roku na Ziemię Łomżyńską zjechał noblista Czesław Miłosz, babcia Helena także porwała go w tany.
- Można uznać, że potrafił tworzyć rzeczy o wielkich rozmiarach – całe chałupy, piece, czy meble, ale ciągnęło go do rzeczy wielkich w tym innym wymiarze – wykonywania delikatnego instrumentu muzycznego, grania, wiedzy – uważa Marek Olbryś.
O zabawie, o Kurpiach też uczył się od dziadka Bolesława. Chociaż może jednak bardziej od babci Heleny.
- Zabierała mnie na uroczystości. Pamiętam jeszcze organizowane z domu „Boże obiady” z sąsiadami, muzykowaniem. Kiedy już była starsza, narzekała na swoje zdrowie. Zdrowiała momentalnie, gdy okazywało się, że trzeba jechać na festiwal Kazimierza czy gdzieś w Polskę. Rodzina miala nawet chytry plan, aby zacząć organizować jakieś przeglądy i festiwale dla jej dobrego samopoczucia- uśmiecha się Marek Olbryś.
Bolesław Olbryś zmarł 25 lat temu.
- Czy coś mam po dziadku? Mam nadzieję, że wiele, bo wiele chciałbym mieć: wytrwałość, pracowitość, przekonanie, że to praca prowadzi do celu, precyzja. Kocham drewno tak, jak on. Lubię pracować w naszej „Miłkówce” (nazwa pochodzi od imienia żony), w lesie wokół. Dziadek Bolesław miał takie określenie „sowizdrzał” na mężczyzn lekkoduchów, niepoważnych. Mam nadzieję, że go swoim życiem przekonuję, że nie jestem sowizdrzałem.
Archiwalne zdjęcia Bolesława Olbrysia i jego żony Heleny autorstwa Gabora Lorinczego i z jego zbiorów
Komentarze